sobota, 12 grudnia 2015

Bone Tomahawk (2015) reż. S. Craig Zahler


   Różne westernowe wariacje już spotkałem. Byli kosmici, zombie, alternatywne światy, androidy, dinozaury... długo by wymieniać, w każdym razie zdążyłem się już otrzaskać z nietypowymi próbami uatrakcyjnienia gatunku. Bone Tomahawk pod pewnymi względami należy do tej grupy, bo tu grupie śmiałków z niewielkiego, typowego dla Dzikiego Zachodu miasteczka, przychodzi zmierzyć się z grupą kanibali.

   Pomysł kapitalny, a jednak niekoniecznie nierealny. Bo przecież w czasach kolonizacji zachodnich terenów, rząd tylko formalnie sprawował władzę nad całością ziem nią mając możliwości pełnej kontroli. Skoro więc swobodnie pałętać się mogli po bezdrożach czerwonoskórzy, którzy opuścili rezerwaty, bandyci, czy włóczędzy, to czemu nie miałoby w tym świecie być miejsca dla odizolowanego, niewielkiego prymitywnego plemienia, z którym nawet Indianie.


   Pomysł to najmocniejszy filar tej produkcji, na którym opiera się całość, ale jest jeszcze które również wyszły z korzyścią dla całości. Po pierwsze obsada. Bone Tomahawk nie należy do głośnych i drogich produkcji, ale Kurt Russel czy Matthew Fox nie pojawili się tu jedynie, by użyczyć nazwiska. Pierwszy odegrał świetną rolę szeryfa, twardziela, choć nie tak wymuskanego jak Wyatt Earp w Tombstone. Fox z kolei odstawił bezwzględnego, cynicznego i zadufanego w sobie mądralę, co było o tyle niebezpieczne, że mógł w ten sposób zrazić do siebie sympatię widzów. I tu niespodzianka, bo nic takiego się nie stało, jego John Brooder nie da się nie lubić i dla mnie stał się dowodem na to, że najwyższy czas przestać patrzeć na Foxa przez pryzmat aktora serialowego. Do tego wspomnieć muszę jeszcze zupełnie mi nie znanego do tej pory Patricka Wilsona, który spisał się równie dobrze jak jego sławniejsi koledzy i chętnie zobaczę go znów w podobnej roli. Zaś Richard Jenkins wcielający się w postać zastępcy szeryfa (odnoszę wrażenie, że mocno inspirowany Stumpy'm z Rio Bravo) wprowadza dodaje całości kolorków wprowadzając sporą dawkę humoru, swoim pierdołowatym zachowaniem, nieumiejętnością milczenia i nietrafionymi komentarzami, jednocześnie zaś ujmuje wielkim sercem, życzliwością i lojalnością wobec towarzyszy.


   Ciekawi bohaterowie i dobry scenariusz to jednak jeszcze za mało, by film się udał, szczególnie western, będący dość specyficznym gatunkiem. I tu dochodzi nam kolejny mocny filar podtrzymujący sukces Bone Tomahawk - zdjęcia. Może nie takie na Oscara, ale i tak bardzo dobre. Surowy teren pokazany w równie surowych barwach wręcz odpycha, można poczuć w jak nieprzyjaznym miejscu przyszło bohaterom żyć i wędrować. Scenografie i kostiumy skromne, wręcz biedne i właśnie doskonale uzupełniające pełny obraz.

   Ten seans dostarczył mi naprawdę wiele satysfakcji. Dostałem dobre kino, które przypadło do gustu również małżonce, a ona nieszczególnie przepada za westernami. I co ważne film nie jest przekombinowany, może raz czy dwa zdarzają się rzeczy, które można by określić lekkim przegięciem, ale poza tym jest naprawdę ok.


piątek, 23 października 2015

Milion sposobów, jak zginąć na Zachodzie (A Million Ways to Die in the West) 2014 reż. Seth MacFarlane


   Pijesz, lenisz się, zajmujesz się głupotami, a potem budzisz się z ręką w nocniku. Rozgrzebana recka Milion sposobów, jak zginąć na Zachodzie czekała na mnie miesiąc. Ma to niewątpliwie swoje wady, na przykład zapomniałem już większości filmu, ale skoro zapomniałem to pewnie był kijowy, więc po sprawie. Ale nie... ja często zapominam treści filmów nawet jeśli bardzo mi się podobają. Heh, zacząłem trochę bełkotać, więc czas wrócić na właściwe tory. Wytężam pamięć... i... i...

   Już mam!

   Charlize Theron. O tak, to całkiem miłe pierwsze skojarzenie.Początkowo wizualne, ale już po chwili uświadamiam sobie, ze dziewczyna dała też świetny popis aktorskiego rzemiosła. A zresztą, kobiece postacie nieczęsto pojawiają się w westernach, a takie z dopiskiem "fajne" to już prawdziwa rzadkość. Charlize się to udało. Pełna seksapilu i charyzmy rewelacyjnie odegrała postać Anny, zbiegłej dziewczyny znanego bandyty, babki z jajami, która świetnie posługuje się rewolwerami i ciętym językiem. Z drugiej strony potrafi być też delikatna, kobieca i czarująca. No aż mógłbym się w niej zakochać :D

A Million Ways to Die in the West 2014 Seth MacFarlane charlize theron

   Ok, przyhamuj Szyszek ogierze, bo to ma być recenzja filmu, a nie laurka dla Charlize. Przecież prócz niej byli w filmie też inni. Choćby ten, no... główny bohater. Ciut dziwny i ofermowaty typek, który pasuje do Dzikiego Zachodu jak ja do organizacji pomagającej uchodźcom. Koleś nie chleje, nie pije, nie urządza awantur, a nie jest pastorem, kowalem, czy innym typowym dla westernu kolesiem-tłem. I tak w ogóle to nikt go nie lubi, a on nienawidzi miejsca, w którym żyje. Pozostają mu książki i mądre gadanie.

   Swoją drogą trudno się dziwić jego awersji do krainy westernu, bo Milion sposobów, jak zginąć na Zachodzie to film z celowymi przegięciami, ludzie tu faktycznie co chwilę giną (w zasadzie tylko po to, by udowodnić tezę głównego bohatera). No niby spoko, tak sobie to twórcy wymyślili, ale ja myślę, że bez tych oderwanych od rzeczywistości wstawek byłoby lepiej, bo otrzymalibyśmy zwykły, lekki western komediowy.

A Million Ways to Die in the West 2014 Seth MacFarlane charlize theron

   Usilnie próbuję przypomnieć sobie coś jeszcze, ale nic, zero, nul, dupa, pust... zaraz, zaraz... dupa? A było coś...

   Nie, nie! Moje myśli znowu wędrują ku Charlize, a tak być nie może. To przecież poważny blog westernowy, a nie jakaś kapliczka adoracyjna.

   No to było coś dalej o tym jak to bohater zmienia się "od zera do bohatera", po drodze pojawiają się oczywiście były chłopak Charlize i jego banda, a także zarysowuje się love story. Wszystko to całkiem fajnie opowiedziane, także seans tego filmu, choć dupy nie urywa to daje sporo frajdy. I w tym miejscu skończymy, bo nie mam już siły lać wody. Jak już obejrzycie Milion sposobów, jak zginąć na Zachodzie to podzielcie się wrażeniami, bo chętnie dowiem się czy o czymś ważnym nie zapomniałem.


A Million Ways to Die in the West 2014 Seth MacFarlane

czwartek, 15 października 2015

Rio Bravo (1959) reż. Howard Hawks

   Western legenda z równie legendarną obsadą i reżyserem. Czemu pojawia się u mnie tak późno? Myślicie, że dopiero teraz go zobaczyłem? O nie :) Był to jeden z pierwszych przedstawicieli gatunku, który zobaczyłem po tym jak zacząłem się nim interesować. Blog pojawił się dopiero później.
   No i mamy w końcu tę perłę, zarówno grający w niej aktorzy jak i jej twórcy zjedli zęby na kultowych hollywoodzkich filmach i to jeszcze w czasach, gdy przymiotnik "hollywoodzki" nie miał pejoratywnego znaczenia.

Rio Bravo 1959 John Wayne

   Rio Bravo to dumny przedstawiciel klasycznych westernów, który pojawił się na chwilę przed ich śmiercią. Trzeba przyznać, że to piękny finał, a sam film chociaż trzyma się konwencji to tchnie świeżością omijając najchętniej powielane i najprostsze schematy końskich oper.

   Chance, Dude czy Stumpy to ciągle bezsprzecznie pozytywni bohaterowie, ale daleko im do cnótek niewydymek pokroju Shane'a z Jeźdźca znikąd. Mają swoje wady, ale nie brak im jaj. Jak na "tych dobrych" są autentyczni i zwyczajnie dają się lubić. Czarne charaktery to również ludzie z krwi i kości, prawdziwi degeneraci, a nie wydmuszki powołane do życia ze scenariusza bez polotu.

Rio Bravo 1959 Dean Martin

   Fabuła jest prosta, ale za to ładnie przyozdobiona. Bo oto lokalny bandzior zabija człowieka za co trafia do pierdla. Kumple i rodzina zamierzają go odbić, a stróże prawa osamotnieni w obliczu przeważających sił wroga konsolidują siły. No i pięknie, to dobry punkt wyjścia, z którego można wyprowadzić dalszą narrację na trzy sposoby: 
1. czyniąc ją równie ciekawą co pożar osiedlowego śmietnika,
2. dając krwawą, okraszoną wybuchami rąbankę będącą starciem dwóch cwaniaków,
3. opowiadając po prostu ciekawą historię z polotem.

   Na opcję numer dwa było jeszcze za wcześnie, a jedynki szczęśliwie udało się uniknąć.

Rio Bravo 1959 Dean Martin

   Hawks wystawił do gry bardzo nierówne siły. Drużynę dobrych reprezentuje szeryf Chance, prawdziwy motherfucker będący uosobieniem wszystkiego co najlepsze na Dzikim Zachodzie. Przyłącza się do niego Dude, niegdyś jego zastępca i kozak podobnego kalibru, obecnie miejscowy lump. Właściwy skład zamyka stary i kulawy, lecz odważny i lojalny Stumpy.

   Jeszcze nie przedstawiłem czarnych charakterów, ale chyba czujecie już, że będą oni mieli miażdżącą przewagę. Dlatego też scenarzyści dorzucili naszym stróżom porządku dodatkowe wsparcie w postaci wędrownej oszustki (ma ona akurat podwójną wartość, bo dodatkowo nakręca wątek miłosny), właściciela hotelu Meksykańca kurdupla i w odwodach pewnego siebie, narwanego młodziaka.

Rio Bravo 1959 John Wayne Ricky Nelson

   No dobra, a przeciwnicy? Około dwudziestu obytych z bronią i bezwzględnych zakapiorów pod dowództwem bogatego Burdette'a, brata zatrzymanego.

   Pytanie więc jakim cudem te łotry nie rozgromią przeciwników z marszu? Można się karmić mrzonkami, że wobec resztek respektu wobec prawa, ale odpowiedź jest bardziej prozaiczna - Chance traktuje zatrzymanego, o którego toczy się cała draka, nie tylko jak aresztanta, ale i zakładnika. Podejmuje narzucone zasady gry, ale i sam je modyfikuje.

Rio Bravo 1959 Ricky Nelson John Wayne Claude Akins Walter Brennan

   Tym samym zabawa wchodzi na wyższy poziom, czyniąc rozwiązanie siłowe ostatecznością, a nam widzom dając coś więcej niż garść strzelanin i pościgów. A żeby było jeszcze ciekawiej to pozytywni bohaterowie mają jeszcze więcej problemów (jakby bandy zbirów było mało), bo w przeciwieństwie do Burdette'a i jego ludzi nie są wystarczająco zintegrowani i brakuje im wiary w siebie nawzajem.


   Nie dziwię się, że Rio Bravo jest tak wysoko oceniane. Obok Siedmiu wspaniałych to film, który godnie i zasłużenie zajmuje miejsce w panteonie westernów (szczególnie tych klasycznych).

Rio Bravo 1959 John Wayne Dean Martin Ricky Nelson

poniedziałek, 21 września 2015

Navajo Joe (1966) reż. Sergio Corbucci

   O Navajo Joe będzie krótko, bo obejrzałem go jakieś dwa tygodnie temu i już średnio pamiętam, a co za tym idzie, nie był chyba wcale taki dobry jak mi się zdawało.

   Przyznaję, że całość zaczyna się z jajem. Krew, przemoc i sporo akcji. Problem tylko w tym, że jakieś to takie nudnawe.


   Sam Navajo to ciekawy miks, łączy w sobie cechy bezwzględnego mściciela i cynicznego zarobkiewicza, a jednocześnie ma w sobie ludzkie odruchy. I chociaż momentami powinien (chyba) budzić grozę, to ja odczuwałem co najwyżej zaciekawienie, ale też ledwie przelotne. Szkoda tylko, że sam odtwórca głównej roli z wyglądu średnio pasuje na Indianina, tudzież mieszańca (nie pamiętam już). Zresztą Reynolds bez wąsa to nie Reynolds.

   A im dalej tym gorzej/lepiej. No właśnie. Niby dużo się dzieje, jest krwawa zemsta, widowiskowy napad na pociąg, fortele których nie powstydziliby się najwięksi motherfuckerzy spaghetti westernu, a jednak jako widz nie odczuwam satysfakcji i na końcu mam wrażenie jakbym przeżuł właśnie coś bardzo mdłego.

   Być może to dlatego, że Navajo w zasadzie robi co chce i z łatwością osiąga każdy cel. Ten sam zabieg zepsuł mi I Bóg powiedział do Kaina..., a jednocześnie dał świetny ubaw w przypadku Sabaty, ale to jak już kiedyś wspominałem delikatna sprawa i wymaga sporo wprawy.


niedziela, 6 września 2015

Człowiek zwany koniem (A Man Called Horse) 1970 reż. Elliot Silverstein

   Westerny skupiające się niemal wyłącznie na Indianach, czy też takie których akcja rozgrywa się w pierwszej połowie dziewiętnastego wieku, należą do rzadkości. Człowiek zwany koniem to historia młodego angielskiego arystokraty Johna Morgana, który znudzony życiem w bogactwie postanawia szukać przygód w Ameryce. Od razu zaznaczyć trzeba, że robi to w kontrolowanych warunkach - z pomocą i opieką wynajętych ludzi.

   John nie ma jednak szczęścia (a może ma?), bo napadają na nich Indianie i tylko on zostaje zachowany z życiem, ale... w roli konia matki wodza. Stara się uciec, co każdorazowo kończy się niepowodzeniem. Po którejś takiej próbie Anglik decyduje się poznać obyczaje Indian i uśpić ich czujność. W międzyczasie zaczyna rozumieć i szanować ich kulturę, a oni powoli i niechętnie pozwalają mu stać się członkiem ich społeczności.

   Barwnie ukazano tu kulturę i obyczaje Indian, zupełnie jak w Tańczącym z wilkami. Twórcy nie ukrywają, że ich zwyczaje bywały okrutne (inicjacja wojowników, pozostawianie staruszek na głodową śmierć), a oni sami nieco dzicy, ale mimo to pokazani są tu w pozytywnym świetle. To ludzie którzy wyznają inne wartości, ale da się ich zrozumieć, można się wczuć w ich rolę, czego nie można już powiedzieć o islamistach (wybaczcie ten wkręt, nie mogłem sobie odpuścić).

   Pewnym minusem jest scenariusz, przez który momentami film jest zwyczajnie nudnawy. Nadrabia to kapitalny wątek główny, ale chwilami czuć, że zbiera się na ziewanie.


sobota, 5 września 2015

Sabata (1969) reż. Gianfranco Parolini

   Szczypta humoru i nadmiar akcji to świetna mieszanka, chociaż nie wszystkim wychodzi. Sabata szczęśliwie jest jedną z udanych produkcji tego typu.


   Zabawa rozkręca się już od samego początku. Może i skok na bank to sztampa, ale przeprowadzony w widowiskowym stylu jest przyjemnym akcentem na sam początek. A już chwilę później wielkie wejście Lee Van Cleefa z tym swoim charakterystycznym kpiarskim uśmieszkiem. Mało tego, na pierwszy rzut oka widać, że to LVC u szczytu swoich możliwości i z pewnością da nam niezły pokaz. A jakby tego jeszcze było mało to dochodzi nam kapitalna muzyka:


   Rewelacja to mało powiedziane, a z każdą minutą jest coraz lepiej. Wiele elementów Sabaty to charakterystyczne składowe spaghetti westernów, jest zabawny grubas nożownik, milczący Indianin akrobata i grajek będący chyba pierwowzorem Desperado, ba! nawet Meksykanie się przewijają. Główny bohater otacza się dziwakami stając naprzeciw niezliczonego wroga. Jego postać jest tajemnicza i intrygująca, wiemy tylko, że to niezrównany strzelec.

   Zwycięstwa przychodzą mu aż za łatwo, bo zabija kogo i jak chce. Na pierwszy rzut oka widać, że nikt nie może mu zagrozić. Zwykle taki bohater, by mnie znudził lub zirytował, lecz w wykonaniu Lee Van Cleefa, otrzymujemy postać, która nie da się nie lubić. To jak Kung Fury :D Pozostaje chcieć tylko więcej i więcej.

sabata lee van cleef


   Inna rzecz, że nie jest znowu tak łatwo. Znakomite umiejętności strzeleckie to jedno, ale Sabata korzysta też z rozumu, zastawiając na przeciwników przemyślane zasadzki. A że nawet taki heros ma ograniczenia to korzysta z pomocy wspomnianych nożownika i akrobaty. I oni podkręcają i tak już gorącą atmosferę, bo dostajemy więcej pościgów, strzelanin, walk i widowiskowych forteli.

   Jego wizyta w mieście to jeden wielki żart ze skorumpowanych gospodarzy (naprawdę wredne i nikczemne typki), którym zdawać się może, że zaraz przechytrzą Sabatę, a w rzeczywistości to on cały czas trzyma ich w garści. Małymi krokami zwiększa swoje wpływy i bogactwo, patrząc jak przeciwnicy coraz bardziej się motają. Jednocześnie pozostaje człowiekiem uczciwym i przyzwoitym, a nie jak mogłoby się wydawać bandytą, który okrada innych bandytów.


sabata lee van cleef

   Ostatnio dużo narzekałem na braki techniczne w oglądanych pokrewnych produkcjach. Tutaj nic z tych rzeczy. Na pierwszy rzut oka widać wysoki budżet i zdolnych twórców. Mamy świetne zdjęcia i bogatą otoczkę w postaci scenografii, kostiumów i rekwizytów. Aż miło cieszyć nimi wzrok.

   Dawno nie oglądałem tak udanego filmu. Po skończonym seansie Sabata, aż krzyczy: zobacz mnie jeszcze raz i ciężko mu odmówić, bo to świetna rozrywka na wysokim poziomie.

sabata plakat

czwartek, 3 września 2015

I Bóg powiedział do Kaina... (E Dio Disse a Caino...) 1970 reż. Antonio Margheritiego

   Raz jeszcze zemsta okazuje się motywem przewodnim westernu, ale nie ma się co dziwić, bo w świecie bezprawia jakim był Dziki Zachód przemoc i odwet musiały być na porządku dziennym.


   Kiedy po dziesięciu latach z obozu pracy wychodzi niesłusznie osadzony Gary Hamilton, jego jedynym pragnieniem jest pomszczenie własnych krzywd. Nie ma prawie nic, za ostatni grosz kupuje karabin i amunicję, po czym rusza wyrównać rachunki zapowiedziawszy wcześniej swoje przybycie.


   A w miasteczku, klasyka gatunku, wszystkim trzęsie bogaty bandzior i jego świta, którzy jak to bywało w tamtych czasach, zaraz po wojnie sięgnęli po władzę korzystając z zamieszania i braku woli oporu u pozostałych.

   Chociaż Hamilton jest świetnym strzelcem i bez problemu dziesiątkuje szeregi wroga, to jednak nie dałby sobie rady sam, a pomaga mu nietypowy sojusznik - pogoda. Chwilami trudno odróżnić mściciela od zjawisk meteorologicznych, bo jego przybycie zbiega się z nadchodzącymi burzami i tornado. Nawet ukryci w pałacu wrogowie jak mantrę powtarzają: "będzie burza", "idzie tornado", "to będzie największa wichura od lat", a jednocześnie szykują broń i rozstawiają warty w oczekiwaniu na wieczorne przyjście Hamiltona.


   Akcja rozkręca się powoli, chyba nie przesadzę jeśli powiem, że ospale. Problem w tym, że nie z braku działań bohaterów, o nie. Obie strony intensywnie przygotowują się do walki, dochodzi do pierwszych starć, ale zwycięstwa przychodzą Hamiltonowi tak łatwo, że nie robią wrażenia. Ba! zupełnie jak pojawienie się Tygrysów na polu bitwy wzbudzało strach u amerykańskich pancerniaków, tak tu pogłoska o pojawieniu się mściciela budzi grozę u jego wrogów.

   Trup się ściele gęsto i z biegiem czasu całość nabiera kolorków, dochodzi m.in. sprawa syna szefa bandytów, chłopaka dobrego i nieświadomego prawdy o swoim ojcu, a przez to nieco zagubionego w rozgrywającym się szaleństwie. A tajemnica cały czas wisi w powietrzu. No i jest jeszcze i kobieta, a skoro i kobieta to także zdrada. Nie dziwi więc nieufność i dystans Hamiltona do wszystkiego, on chce tylko zabijać, by ukarać złoczyńców.

   Jeśli chodzi o obsadę to tylko Kinski i nikt więcej. Nie żeby źle zagrali, wręcz przeciwnie, dobrze wykonali swoją robotę, ale to on zgarnął całe show i to nawet bez specjalnego wysiłku - całość zrobiła za niego jego zimna i zacięta twarz. I nawet wyszła mu postać, z którą można sympatyzować.


   Muzyka trochę mnie zaskoczyła, bo melodia jest typowa dla włoskich westernów, ale śpiew już jakiś taki typowo amerykański. Niby się to gryzło, ale w sumie nawet przypadło mi do gustu. 

   Sporym minusem są zdjęcia, kamera z początku bardzo się trzęsie co jest dość irytujące, ale z czasem nieco ustaje. Pozostają jednak nie lubiane przeze mnie najazdy i gwałtowne dźwięki/muzyka w momentach szczególnie emocjonujących, jakby widz był za głupi, by zdać sobie sprawę, że stało się coś istotnego. Heh, wiem, czepiam się, to było wtedy normalne, ale dziś już strasznie drażni.

   I Bóg powiedział do Kaina... to całkiem niezła pozycja, chociaż mnie ciut wynudziło to ospałe tempo i zbyt łatwe sukcesy Hamiltona. Mam już za sobą Sabatę z Lee Van Cleefem i tam również bohater był niezrównanym motherfuckerem, ale inna też była konwencja, bo bardziej z przymrużeniem oka.


sobota, 29 sierpnia 2015

Eskorta (The Homesman) 2014 reż. Tommy Lee Jones


   Dzień dobry, cześć i czołem :D Witam Was w drugim dniu urlopu. Inauguracyjne chlańsko już za mną, więc mogę się wreszcie poświęcić filmom i książkom. Dzisiaj Eskorta, dzieło którego powstanie zarejestrowałem i jak zawsze zanotowałem sobie, by obejrzeć w późniejszym terminie. Pewno długo by to jeszcze nie nastąpiło, ale żona wyczaiła, że grają w kinie i postanowiła mnie na to wyciągnąć. Wątpię by interesował ją ten tytuł, raczej chciała mnie po prostu gdzieś zabrać i uznała, że westernowi się nie oprę. Sprytna bestia...


   Mary Bee Cuddy wioząca trzy wariatki z Nebraski do Iowy to kobieta zaradna, uparta i inteligentna. Można by powiedzieć perełka na zadupiu wśród prostackich farmerów i bezmyślnych starych kwok. A jednak Mary ma problem, ze względu na swoją inność nikt jej nie chce, a ona powoli zamienia się w starą pannę. Czy to desperacja w szukaniu męża, czy też chęć zaimponowania sąsiadom, w każdym razie Mary decyduje się przetransportować chore psychicznie kobiety, ale na wyprawę bierze ze sobą napotkanego z pętlą na szyi Georga Briggsa, któremu darowuje życie w zamian za pomoc. Podstarzały pijak sprawia z początku wrażenie nieogarniętego głupka, ale z czasem pozwala poznać ukryte talenty i bagaż życiowego doświadczenia, tak przydatne w długiej i niebezpiecznej trasie, na której przyjdzie bohaterom spotkać Indian, łajdaków czy inne trudności w postaci zimna i głodu.




   Swank i Jones to znakomity duet. Ona pobożna, ułożona i zasadnicza, on leniwy złośliwiec, z niechlubną przeszłością, którą powoli poznajemy. Dzięki niej z biegiem podróży uszlachetnia się, jednak co chwilę upada, szczególnie w momentach, gdy nie ma przy nim towarzyszki. Nie chcę spojlerować, ale napomknę tylko, że Briggs mimo narastających trudności kontynuuje swoją misję co oczywiście zasługuje na pochwałę, ale w tym samym czasie w brutalny sposób zabija w odwecie ludzi, chociaż kara jest zupełnie nieadekwatna do winy. Przyznać trzeba, że jego postać z początku niepozorna, zaskakuje przy bliższym poznaniu. Jednocześnie trudno go nie lubić, chociaż momentami odstręcza.


   Eskortę warto obejrzeć również dla pięknych zdjęć. Jak okiem sięgnąć wszędzie rozległe przestrzenie prerii i bezkresnego nieba. Niby nudna sceneria, a aż trudno uwierzyć ile się na niej może wydarzyć (z reguły zła). A fabuła co trzeba przyznać, trudna jest do przewidzenia i nieraz zaskakuje.



poniedziałek, 24 sierpnia 2015

Człowiek zwany ciszą (Il Grande silenzio) 1968 reż. Sergio Corbucci

   Człowiek zwany Ciszą przypadł mi do gustu już od samego początku. Po pierwsze, akcja filmu rozgrywa się w zimie, a nawet laicy wiedzą, że naprawdę niewiele jest westernów w śnieżnej scenerii. Po drugie, od samego początku urzekła mnie piękna muzyka Morricone, naprawdę świetnie dopasowana do narracji, smutna lub niepokojąca zależnie od sytuacji. To film, który ma parę mocnych akcji i niezłych tekstów, ale żeby jednak nie zdezorientować Was zbytnio, chwilowo przestanę słodzić i skupię się na tym co mi się nie spodobało.


   Sama fabuła może nie powala, bo oto kolejny mściciel, który walczy o uciśnionych (chociaż nie tak za darmo, żeby kto nie powiedział: frajer), w tym przypadku drobnych przestępców, którzy ukrywają się w górach czekając na amnestię. Na przeciw niemu stają bezwzględni łowcy głów i sprzysięgłe z nimi władze pobliskiego miasteczka. Sympatie widzów ustalają się oczywiście po stronie tytułowego Ciszy i ofiar łowców, ale ich sytuacja w świetle prawa skłania też do refleksji: czemu to czarne charaktery stoją po stronie prawa i to prawa, które raczej większość społeczeństwa by respektowała.


   Szkoda że aktorsko film leży, bo jedynie Kinski dał czadu wykreowawszy postać bezwzględnego i cynicznego łowcy głów. Ma w sobie coś tak odpychającego, że od razu budzi niechęć i to się przekłada na grę. Także talentu odmówić mu nie można. Sam tytułowy bohater zaś wypadł słabo, chociaż pomysł na niemego mściciela broniącego uciśnionych był całkiem ok, to jednak Trintignant w moim odczuciu nie podołał prezentując przez cały film może dwie trzy miny, co wydaje mi się słabe. O pozostałych nie ma co wspominać, bo jakoś ich tak za mało, niegodziwy sędzia ledwie miga tu i ówdzie, a szeryf jest jakiś taki nazbyt pierdołowaty jak na tak poważny film.


   Technicznie też kiepściutko, jest mnóstwo niepotrzebny najazdów kamery, gdzieś pod koniec odniosłem wrażenie, że jedna scena im się nieudała, wyszła nieostra i prześwietlona, a mimo to znalazła się w filmie. Niby drobnostki, niby da się przeżyć, ale jednak kumulują się z pozostałymi mankamentami.

   Niemniej Człowieka zwanego Ciszą zdecydowanie warto obejrzeć, bo to bezsprzecznie brutalne kino, któremu daleko do klasycznych westernów czy nawet wielu spaghetti westernów z happy endami. Tutaj prawo stoi po stronie bogatych i silnych, a biednym pozostaje jedynie prawo zemsty. Co ciekawe o ile trudno jednoznacznie osądzić po czyjej stronie jest racja, bo łowcy zabijają przestępców w świetle prawa, chociaż każdy widzi, że jest to kara nieproporcjonalna do popełnionych win lub nie uwzględniająca okoliczności łagodzących, to Cisza pokazuje, że na każdego znajdzie się sposób. Sam również zabija i to równie podstępnie, bo prowokuje swoich przeciwników, by pierwsi wyciągnęli w jego stronę rewolwer, a potem prześciga ich, zabijając tym samym w świetle prawa.


poniedziałek, 6 lipca 2015

Rio Lobo (1970) reż. Howard Hawks


   Krótko, żeby nie przynudzać. Rio Lobo to całkiem niezły westerny z ledwie paroma mankamentami. Ładnie zrealizowany i z niezłą obsadą (Wayne + dziewczęta) pozwala się cieszyć ciekawym scenariuszem. Bo oto wojna secesyjna się kończy, a niedawni przeciwnicy, którzy poznali się na niej zawierają nić porozumienia. To sytuacja korzysta dla obu stron, bo w miasteczku Rio Lobo, gdzie ponownie krzyżują się ich losy dochodzi do aktów bezprawia (klasyka, przybyły po wojnie watażka zastrasza miejscowych i wykupuje ich ziemię).


   Stary żołnierz Unii, dwóch konfederatów, pijaczyna (Jack Elam zawsze na plus) i trzy napalone laski ruszają do walki z ciemiężcą, a swoją mniejszą liczebność nadrabiają stosując rozmaite fortele. Jest nieźle ale bez szaleństw, no może scena porwania pociągu na początku robi nadzieję na niezłą jazdę, ale potem jakoś to wszystko wyhamowuje, tak że otrzymujemy po prostu przyzwoity poziom. Przy okazji też napiszę, że chociaż Wayne wypadł tutaj dobrze to po prawdzie widywałem lepsze jego role.



   Momentami akcja trochę siada i są przestoje, niektóre zachowania bohaterów zdają się być nieprzemyślane i jakby na siłę jak choćby fakt szybkiego zbratania się dawnych wrogów, czy nieprzemyślane posunięcia dające przewagę wrogowi (jakby po to tylko, by dalej posunąć akcję). Wątek miłosny tutaj jest zbyt grzeczny i aż prawie popada pod same achy i ochy w świetle księżyca, bo młodzian zachowuje się jak mimoza i tym samym tracimy potencjał jaki dawało umieszczenie w filmie trzech atrakcyjnych lasek. Jedno co dobre z jego pierdołowatości to to, że wprowadza nam trochę humoru w niektórych scenach, podobnie jak pijackie akcenty.


   Ogólnie rzecz biorąc to dobry western, nawet momentami z jajem, ale zbyt wielu szans tu nie wykorzystano, do czego doszły liczne drobne błędy i bilans całości wychodzi tak średnio.


czwartek, 25 czerwca 2015

Honor wojonika (The Warrior's Way) 2010 reż. Sngmoo Lee

   Coś ostatnio mam szczęście do nietypowych westernów. Po zabawach konszachtach z diabłem i rozmowach ze zmarłymi przyszedł czas na chińskich wojowników na Dzikim Zachodzie. Tak jak poprzednio fabuła jest naszpikowana różnymi nieprawdopodobnymi i widowiskowymi elementami, lecz tym razem już totalnie przegięto i to chyba czyni ten film tak zajebistym.


   Pierwsze co zwraca uwagę to zdjęcia: barwne, przesycone, epicko nierzeczywiste i taki też będzie cały film. Taki jest bohater, przekolorownay na maksa, prawdziwa maszyna do zabijania co udowadnia nam już w pierwszych minutach.


   Humor to druga mocna strona Honoru wojownika obok wywalonych w kosmos scen walk. Bo oto najpotężniejszy wojownik świata odnajduje spokój i spełnienie po środku pustyni, robiąc pranie dla swych dziwacznych kumpli i pielęgnując ogródek. Aha, no i spotyka wielką miłość.
Zresztą Yang to człowiek zagadka, nawet nie wojownik, to prawdziwy Berserk, który potrafi rozwalić na raz osiemdziesięciu ze stu przeciwników, po czym nie wiadomo skąd nadchodzi kolejnych pięćdziesięciu, ale od czego ma się przyjaciół, którzy gotowi są rozpieprzyć w drobny mak całe swoje miasteczko i zredukować liczbę mieszkańców do 10%.


   I co z tego, że widać zastosowanie green screena w większości scen, i co z tego, że całość to przegięcie jak w jakimś GTA. Film ma bawić i bawi. To po prostu niezła bajka w klimatach westernu. Jeśli oglądaliście i podobało Wam się Sukiyaki Western Django to polubicie Honor wojownika. Jeśli z kolei bardziej jesteście fanami filmów w stylu Dobrego, złego i zakręconego to też dobrze trafiliście :D


wtorek, 23 czerwca 2015

Jonah Hex (2010) reż. Jimmy Hayward

   Ostatnim razem była Śmierć w Tombstone z elementami irracjonalnymi i nieumiarkowanym korzystaniem ze słabej jakości efektów specjalnych, które to nijak nie mogły podźwignąć tej produkcji. W Jonah Hex również wykorzystano siły nadprzyrodzone, a całość naszpikowano fajerwerkami, ale tutaj się to w większości udało. A do tego dobra gra aktorska oraz niezłe zdjęcia i dalsze porównanie traci sens.


   Od początku towarzyszy nam, a raczej głównemu bohaterowi, jego tajemnica, którą poznajemy powoli z biegiem czasu. Co jednak wiemy na pewno? Że zabito mu rodzinę, a on otarł się o śmierć zyskując przy tym niezwykłą i przydatną umiejętność rozmawiania ze zmarłymi. Niestety nawet mimo to nie zdążył schwytać swojego krzywdziciela i wymierzyć mu zemsty.

   Jak dla mnie to całkiem niezły początek, a dalej jest tylko lepiej. Nie dość, że twórcy pobudzają ciekawość dawkując wspomnienia z przeszłości Hexa w niewielkich dawkach i sporych odstępach czasu, to jeszcze jego aktualna sytuacja szybko się komplikuje.


   Mimo dobrego scenariusza, Jonah Hex w dużej mierze nastawiony jest na widowisko, czego dowodem są oryginalne (może czasami zbyt przekombinowane) bronie z finałową Wunderwaffe na czele, spora dawka strzelanin i fajerwerków, a także rozmach całej imprezy, która nie ogranicza się jedynie do jakiegoś zapyziałego miasteczka na Dzikim Zachodzie.


   Brolin dał tu z siebie naprawdę sporo, z wielką blizną na policzku i zaciętym spojrzeniem już sam jego widok budzi respekt (a pod kapeluszem to nawet trochę Charlesa Bronsona przypomina). Oschły w obyciu, bezlitosny dla wrogów, lecz o dobrym sercu daje końcowy efekt naprawdę ciekawej postaci. Malkovich w roli czarnego charakteru spisał się równie kozacko, chociaż... on mi jakoś nie pasuje do westernów, no sam nie wiem. Nie wykorzystano za to potencjału Megan Fox i Michaela Fassbendera, którzy przyćmieni dwoma powyższymi przewijali się w tle, ale bez szans na wybicie.

niedziela, 21 czerwca 2015

Śmierć w Tombstone (Dead in Tombstone) 2013 reż. Roel Reiné

   Nie powiem, wściekły wyraz twarzy Trejo z plakatu i opis (za Filmwebem):

Zamordowany przez własnych ludzi lider gangu trafia do piekła. Dostaje od Szatana szansę na zemstę, którą postanawia wykorzystać,

rozbudziły moją ciekawość. Machnięciem ręki zbyłem nawet informację, że to nie wersja kinowa, a video. No bo co tam, na różne niskobudżetowe perełki człowiek w swoim życiu trafiał, a niejednym blockbusterem ręce sparzył. Tu zapowiadała się wypas rąbanka, szczególnie jak jeszcze dojrzałem nazwisko Rourke. No kurczaki! Sukces murowany bym rzekł. Nie mogąc się doczekać wkroczyłem do Tombstone.

dead in tombstone

   I tak jak wszedłem to zaraz padłem zaskoczy niczym Trejo, gdy wydymali go kumple. 

dead in tombstone

   Mamy tu sporo kiczu i tendencję do przesadzania, przy czym ani część aktorska, ani operatorska nie uciąga. Zabrakło chyba i pomysłu, bo mamy tu i zdradę i chciwość i okrucieństwo, ale żadne z nich nie są przekonujące. Łajdackie poczynania Reda, który postanawia pozbyć się niewygodnego wspólnika nie zrobiły na mnie żadnego wrażenia. Bo ani tu dialogi dobre, ani postaci wyraziste, jakoś się to wszystko rozmywa.

dead in tombstone

   I o ile w przypadku aktorów mamy tu Trejo, który już samą swoją obecnością podnosi poziom, a także Rourke w całkiem niezłej roli diabła, to zdjęcia jak wyżej wspomniałem wypadły koszmarnie niczym z jakiegoś fabularyzowanego dokumentu. Rzut okiem na Filmweba uświadomił mnie, że za reżyserię i zdjęcia odpowiada Roel Reiné, pan o całkiem pokaźnej, lecz niezbyt imponującej filmografii. Szkoda że niektórzy nie uczą się na własnych błędach, bo Śmierć w Tombstone miała potencjał niczym Jonah Hex (o którym następnym razem).

   A prócz powyższych słabości jest jeszcze parę kwiatków w postaci mało wiarygodnej przemiany głównego bohatera, czy jego dziwnych relacji z mającą swoje rachunki do wyrównania Jane. A zresztą, to nawet ciekawe nie jest.

dead in tombstone

czwartek, 18 czerwca 2015

Złoto MacKenny (Mackenna's Gold) 1969 reż. J. Lee Thompson

   Jak tu nie lubić Gregory Pecka? Nie dość że świetny aktor to ma w sobie coś takiego, że w pewnych jego rolach nie móglbym sobie wyobrazić nikogo innego. W roli Mackenny trochę zaskakuje będąc facetem uczciwym do bólu podczas, gdy otaczają go same szumowimy, a w najlepszym razie ludzie o wątpliwym kręgosłupie moralnym. A mimo to podoba się, bo taki wizerunek do niego pasuje, nawet gdy na tle reszty wydaje się być z innego świata.


   Bo i Złoto MacKenny nie trzyma się klasycznej konwencji westernu, ci którzy z definicji powinni być dobrzy (jak wojskowi) okazują się łajdakami, a bandyci zamiast odpychać budzą sympatię. Aczkolwiek to ostatnie to być może zasługa Sharifa, który moim zdaniem przypomina Wallacha z Dobrego, złego i brzydkiego. Obaj są łajdakami, ale po prawdzie nie da się ich nie lubić.


   Zresztą film jest troszkę naszprycowany rozmaitymi atrakcjami tak jakby twórcy chcieli pchnąć jak najwięcej życia w umierajacy już garunek. Mamy więc Indian, których ciężko jest jednoznacznie ocenić, jest i kawaleria, są bandyci, nieudacznicy i w końcu szeryf. Chyba tylko prostytutek zabrakło, ale nie jestem pewien, może gdzieś się przewijały.


   Fabuła jest momentami może ciut sztampowa, ale za to dobrze przemyślana i podzielona tak by nie było miejsc przeładowanych akcją kosztem późniejszej nudy. Tym samym od początku do końca budzi zainteresowanie i każdorazowo zostawia sobie jakiś atut by nas zaskoczyć w momencie kiedy się już nic więcej nie spodziewamy.

   Całości dopełnia muzyka, zdjęcia (ach te amerykańskie plenery, zawsze cieszą) i otoczka z indiańskich legend, której ja dałem się porwać.