środa, 28 stycznia 2015

Osiemdziesiąt sześć tysięcy dolarów (Take a Hard Ride) 1975 reż. Antonio Margheriti

   Osiemdziesiąt sześć tysięcy dolarów to film niezwykły, a właściwie dziwaczny. Tak, dziwaczny to dobre słowo. Mamy tu ciekawy miks spaghetti westernu z blaxploitation, do którego jak kwiatek do kożucha wpasowany został Ignacy Paderewski :D Licha muzyka autorstwa Jerry'ego Goldsmitha (to dziwne) idealnie dopełnia tego pokracznego stworka.

   Pomysł jest piękny w swej prostocie. Czarnoskóry Pike rusza w drogę, by dostarczyć tytułowe 86 tys. dolarów na ranczo w Meksyku, a za nim masa mętów, która chce mu te pieniądze odebrać.

take a hard ride

   Nie brakuje tu ciekawych postaci, bo oto na czele Lee Van Cleef (wygląda jak Paderewski, stąd moja wstawka wyżej) w roli bezlitosnego łowcy głów, aczkolwiek jego bohater z czasem blaknie przytłoczony przez masę innych. A czego jak czego, ale ludzi tu nie brakuje, na scenę co i rusz wchodzą nowi gracze, by w większości przypadków szybko umrzeć i ustąpić miejsca kolejnym. Jest między innymi dziwka w towarzystwie trzech Murzynów. Jeden z nich to niemowa znający kung fu i określany mianem Indianina, chociaż to ewidentnie Murzyn, inny z kolei jest szulerem, a kolejny byłm kryminalistą (tu główny bohater grany przez Jima Browna). Swoją drogą niezły materiał na porno i kto wie czy nie taki był pierwotny zamysł :D

take a hard ride
A nie mówiłem, że jak Paderewski?

   Prócz powyższych przewijają się jeszcze m. in.: nawiedzony pastor z CKM-em do głoszenia słowa bożego, szeryf, przygłupowate rzezimieszki-przydupasy, uroczy dzieciak i meksykańscy bandyci. Brak tylko kawalerii i Indian (tego jednego czarnego przebierańca nie liczę). Jak widzicie wszystkiego tu jest przesyt. A to bynajmniej nie zastępstwo dla wątłej fabuły, o nie. Ta również aż pęka w szwach, wątki mnożą się jak szalone, a całość okraszona jest widowiskowymi fajerwerkami. I własnie przez cały ten nadmiar wszystko blaknie i traci na sile, bo każdy element jest ledwo liznięty. Tym samym mamy fantastyczny przegląd rozmaitych cudów na kiju, ale jakość to się rozmywa.

take a hard ride
Jak oni te mosty robili?!
   Prócz strzelanin i wybuchów (totalnie z jajem) i popisów kung fu (nie zapominajmy o kung fu!), film serwuje nam jeszcze niezłe popisy kaskaderskie w postaci lecących co chwila na łeb na szyję kowbojów (mięsa armatniego nie żałowali), ale i całkiem zacne fortele, których nie powstydziłby się sam mistrz Eastwood (że wspomnę tylko o typku, który nosi z sobą podręczne węże, bardzo przydatne swoją drogą).

take a hard ride

   No właśnie, niby taka bomba, ale w rzeczywistości Osiemdziesiąt sześć tysięcy dolarów bardziej przypomina jakiś Wyścig szczurów niż spaghetti western. Postaci jest tyle, że ciągle się gdzieś błąkają, błądzą i wpadają na siebie. Fakt jest wesoło, ale co za dużo to nie zdrowo. Ale jeśli traktować ten film jako takie westernowe wariactwo to spoko, nawet nieźle się można przy okazji rozerwać ;)

take a hard ride

poniedziałek, 19 stycznia 2015

Krwawe pieniądze (El kárate, el Colt y el impostor) 1974 reż. Antonio Margheriti

   Biję się w pierś i ruszam na kolanach do Częstochowy! Zwątpiłem w mistrza.

   Pamiętając Małego Mściciela z 1977 gdzie Lee Van Cleef wypadł bardzo blado, uznałem że w starszych o trzy lata Krwawych pieniądzach będzie podobnie. I faktycznie film do najlepszych nie należy, ale tylko jeśli porównać go do typowych westernów, a tymczasem jest to jeden wielki żart z gatunku. Początkowo może ciężki do przyjęcia, jednak potem dający całkiem niezły ubaw.


   Oto z dalekich Chin przybywa na Dziki Zachód młody wojownik, by rozwiązać zagadkę rzekomo zdefraudowanych przez jego wuja pieniędzy. Na miejscu błyskawicznie podejmuje śledztwo i trafia na siedzącego w więzieniu Dakotę, który związany jest ze sprawą. Potrzebując pomocy, uwalnia go i razem ruszają przez prerie tropem kolejnych elementów układanki.


   To jeden z tych filmów, które sprawiają wrażenie jakoby twórcy w raz z ich realizacją polepszali swój warsztat techniczny. Żeby nie być gołosłownym, z początku rażą kiepskie zdjęcia, jakieś dziwne najazdy kamery i tandetne przejścia. Można powiedzieć, że kicz i taniocha aż wylewają się z ekranu. Nie pomaga tu ani słaba muzyka, ani żenujący humor.

   Wystarczy jednak przeczekać paręnaście minut i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, strona techniczna podciąga się w górę (nie jakoś wyjątkowo, ale do znośnego poziomu), a humor pozwala się ze sobą oswoić i nawet jakby nabrać trochę wyrafinowania.


   Bałem się, że mieszanka westernu z kung fu może nie wypalić, bo to dość ryzykowny zabieg, ale w Krwawych pieniądzach, jeśli nie brać ich zupełnie na poważnie, miks ten tworzy ogromny potencjał, pozwalając nam na doskonałą zabawę. Żeby było ciekawiej wschodnia sztuka walki to nie jedyny atut chińskiego wojownika, prócz tego dysponuje on nieprzeciętnym intelektem pozwalającym choćby ograć każde kasyno, czy przechytrzyć przeciwników i koniec końców obejrzeć wszystkie damskie pupy, które znajdują się w polu jego zainteresowania (a dlaczego to już nie będę zdradzał :D ).


   Lee Van Cleef - a przecież to dla niego wybrałem ten film - wypada tu całkiem nieźle, przypominając, że chociaż czasy jego świetności minęły, to jednak nadal jest w formie. Co ciekawe jednak z czwórki najbardziej wyrazistych bohaterów on wypada najbardziej blado, ale jeśli spojrzeć na to z drugiej strony jest też najnormalniejszą postacią, po prostu rewolwerowcem. Poza tym mamy wspomnianego już wojownika geniusza, a także nawiedzonego, samozwańczego pastora (z wyglądu połączenie Keanu Reevesa z Robertem Downey Jr.), który daleki jest od pokojowego głoszenia słowa bożego, a porusza się w swoim mobilnym kościele (to trzeba zobaczyć). Początkowo absurdalność jego postaci może wywołać u Was okrzyk: na co ja kurde patrzę, do stu butelek whisky?! Zapewniam jednak, że idzie do typa przywyknąć i nawet... polubić go w jakiś dziwaczny sposób. A towarzyszy mu prawdziwy mocarz, małomówny, lecz groźny Indianin. Przyznajcie, że konflikt takich duetów musi dostarczyć emocji :)



   Absurdalna historia, zderzenie dwóch kultur, fantastyczne postacie i parę widowiskowych akcentów (jest CKM, jest impreza) czyni z Krwawych pieniędzy prawdziwe kuriozum, lecz jednocześnie film, który warto obejrzeć jeśli lubimy westerny i mamy poczucie humoru.

poniedziałek, 12 stycznia 2015

Kowboje i obcy (Cowboys & Aliens) 2011 reż. Jon Favreau

   Było ostatnio parę klasyków to czas na coś innego, przed Państwem kolejna ciekawostka, a mianowicie western sci-fi o jakże wdzięcznym tytule Kowboje i obcy! I bynajmniej nie chodzi tu o imigrantów z Chin czy Rosji, a o prawdziwych ufoludków :D

   Jak dla mnie już sam ten surowy koncept wydał się arcyciekawy. Nieczęsto możemy obejrzeć film o kosmitach, którego akcja rozgrywa się w przeszłości. A przecież czemu nie? Ludzkość z reguł przedstawia się jako zacofaną technologicznie w stosunku do obcych. W takim kowboje ze strzelbami, czy myśliwce F-16, nie powinno to robić przybyszom z gwiazd różnicy.

cowboys & aliens

   I chociaż ogólny zamysł filmu znamy od samego początku i już na tym etapie mocno działa on na wyobraźnię pobudzając ciekawość, to początek okazuje się dodatkowo bardzo tajemniczy i intrygujący. Bo oto na środku pustkowia widzimy samotnego mężczyznę, jest zdezorientowany, a na reku ma dziwną bransoletę. Po chwili podjeżdża do niego trzech mężczyzn z ewidentnie złymi zamiarami. Nasz tajemniczy koleś rozwala ich niczym jakiś Kapitan Ameryka i rusza przed siebie szukać odpowiedzi na kłębiące się mu w głowie pytania.

cowboys & aliens

   Niezły początek, a właściwie super przedstawienie nam głównego bohatera. Niestety już w tym momencie twórcy sugerują nam, że facet dysponuje jakimiś nadludzkimi zdolnościami, co nie znajduje później sensownego wytłumaczenia i jest pewną ślepą uliczką, w którą zabrnęli twórcy, po czym jakby zupełnie to olali. Niby drobiazg, a kole w oczy.

   W każdym razie oddalę się chwilowo na bardziej bezpieczne pola. W czasie moich ostatnich westernowych seansów naoglądałem się i nasłuchałem klasycznych westernowych motywów, fajna sprawa, nie powiem, ale niewiele tu brakuje do przesytu. Dlatego też Kowboje i obcy dali mi trochę świeżego wytchnienia. Zdjęcia są fantastyczne, szczególnie jeśli wziąć pod uwagę, że możemy popatrzeć na epickie zmagania jeźdźców z latającymi pojazdami bojowymi obcych. W tle całkiem zacne utwory pasujące do gatunku, ale jednocześnie odróżniające się od starych, znanych szlagierów. Jak dla mnie całkiem fajny sposób przedstawienia Dzikiego Zachodu.

cowboys & aliens

   Wracając do fabuły, nieźle ją skubańce przemyśleli, bo... no właśnie, nie chciałbym tu za bardzo spojlerować. Akcja zawiązuje się nadzwyczaj długo, ale nie jest to czas stracony. W każdym razie, kiedy już całość się rozkręca to dowiadujemy się, że kosmici mają swoje plany w stosunku do ludzkości i Ziemi. Grupa kowbojów postanawia te plany pokrzyżować i rusza przeciwko nieznanemu. Jest napięcie, są i ciekawe postacie podkręcające atmosferę.

cowboys & aliens

   Szczególne ukłony w stronę Harrisona Forda, zawsze kojarzył mi się z całkiem sympatycznym typem, a tu wykreował niezłego skurwiela. Craig również dał z siebie sporo, mając chyba cięższe zadanie, bo zagrać musiał kompletnie zdezorientowanego typa. Szkoda mi tylko Rockwella, ucieszyłem się na jego widok i liczyłem że wcieli się w rolę jakiegoś szajbusa, a tymczasem został nudnym doktorzyną, który co prawda czyni pewne postępy w zostaniu twardzielem na miarę swych towarzyszy, lecz koniec końców pozostaje szarym ludzikiem na uboczu.

   Podsumowują Kowboje i obcy to niezłe widowisko z paroma nieścisłościami, które nie powinny Wam jednak przeszkadzać. Wystarczy dać się ponieść tej fantastycznej historii ;)

cowboys & aliens

sobota, 10 stycznia 2015

Biały kanion (The Big Country) 1958 reż. William Wyler

   Biały kanion to niemalże kowbojska epopeja. W prawie trzech godzinach zmieszczono niemal wszystko to co klasyczny western miał przez lata do zaoferowania.

   Chociaż należy on do klasyki to jednak nie jest tak łopatologicznie czarno-biały jak niektóre inne tytuły z lat 50'. Każda z walczących stron ma swoje racje, ale i różne grzeszki na sumieniu. W całej tej zbieraninie jedynie Peck i Simmons pozostają jednoznacznie pozytywnymi bohaterami.

the big country

   Biały kanion to historia zwaśnionych rodów chcących przejąć kontrolę nad ranczem z wodopojem potrzebnym do hodowli bydła. Rodzina Terrillów z dziarskim majorem na czele, Są bogaci i dobrze wychowani, ale przy tym bezlitośni w walce z konkurencją. Rodzina Hannasseyów to z kolei ludzie prymitywni i brutalni, ale przy tym odważni i bojowi, przewodzi im Rufus, będący chyba najszlachetniejszym, mimo braków w obyciu, z całej tej familii. Ich sytuacja się komplikuje, gdy do Terrillów przyjeżdża James McKay, dżentelmen ze Wschodu, który szybko włącza się w konflikt, lecz nie rezygnuje z samodzielnego myślenia.

the big country

   Taka epicka historia nie mogłaby się mogłaby się rozgrywać byle gdzie, więc i plenery są niesamowite, mamy rozległe prerie, pustynie i kaniony. W takich pięknych okolicznościach przyrody kręcono piękne zdjęcia do filmu, co obok fabuły jest bardzo ważnym elementem każdego westernu nadając mu klimat. A klimat jest tu bardzo klasyczny, szczególnie w połączeniu z muzyką.


   Fabuła to zdecydowanie najmocniejszy punkt Białego kanionu. Jest bardzo rozbudowana i wielowątkowa, czego tu nie ma: walka zwaśnionych rodów, nietrafiona miłość, kapitalne walki będące w zasadzie sąsiedzkimi zajazdami. Twórcy zaserwowali nam też sporo wyrazistych postaci, także film cechuje się przepychem. Cechują ich chciwość i łajdactwo, ale też honor i szlachetność, co ciekawe czasami zaskakując u bohaterów, których byśmy o to z początku nie podejrzewali.

   Biały kanion to klasyczny western z rozmachem, a co ważne absolutnie nie sztampowy.

the big country