poniedziałek, 30 czerwca 2014

Tropem koniokradów (Springfield Rifle) 1952 reż. André De Toth

   Raz jeszcze skorzystałem z podpowiedzi Mariusza i sięgnąłem po kolejny film André De Totha, tym razem ku większej satysfakcji - western. Co ciekawe gra tu Gary Cooper i film pochodzi z tego samego roku co W samo południe, daruję sobie jednak robienie porównań, bo to zupełnie inne filmy.

OPIS:

   Major Alex Kearney prowadzący transport koni dla armii, w sytuacji kontaktu z bandytami podejmuje decyzje o odwrocie i pozostawieniu zwierząt. Zostaje za to karnie wydalony z wojska, lecz jego problemy na tym się nie kończą.



   Początkowo standardzik jak na klasyczny western: ładna, choć typowa muzyka (Max Steiner), piękne z plenery, czarujące zdjęcia, bla, bla, bla... No cud, miód, malina. Taki początek może prowadzić w zasadzie do spektakularnego sukcesu jak i wielkiej klapy. Długo jednak nie musiałem pozostawać w niepewności, gdyż akcja zawiązuje się bardzo szybko.

   Na początek dostajemy kilka ciekawych wątków, wśród których budząca emocje tajna broń w postaci tytułowego karabinu, ale i konflikt wojsk Unii z... nie, nie z Konfederatami, a z bandytami, którzy kradnąc wojskowe konie, przyczyniają się do klęski armii Północy, w tle sprawa szpiegostwa, a na pierwszym planie major, który oddaje bandytom wszystkie konie i ratuje swoich ludzi.


   Tak, major Alex Kearney to człowiek, który od razu zyskał moją sympatię ze względu na swoją kontrowersyjną z wojskowego punktu widzenia, lecz rozsądną decyzję. Cooper świetnie zagrał tę rolę, jak na lata 50' przystało mamy tu szlachetny charakter, ale dzięki zawiłości fabuły i ciekawej intrydze, postać nabiera jaskrawszych kolorów. Łatwo się z nim zżyć - wczułem się w jego losy, a zdarza mi się to nieczęsto. Zresztą jego problem nie był błahą sprawą i to dodawało sytuacji dramatyzmu.


   Ten film zasadniczo nie ma słabych stron, jasne jest parę rzeczy, które mi się nie podobają, no ale przez sześćdziesiąt lat gust widza i sposoby kręcenia filmów musiały się zmienić. Ale i tak nie byłoby źle, bo postać głównego bohatera dużo zyskuje dzięki świetnej intrydze, a wątek miłosny, w zasadzie epizod z żoną, chociaż ocieka słodyczą, nie jest przesadnie rozbudowany. To jeden z tych filmów, których remake chętnie bym zobaczył w dzisiejszej odsłonie.


   Nie zabrakło też rozmachu, mamy tu całkiem sporo fajerwerków, piękne strzelaniny i wielu statystów. Liczne zwroty akcji nie pozwalają się nudzić, ciągle trzyma w napięciu i zaskakuje. Nawet się nie zestarzał mocno i ciągle prezentuje się nieźle.

   Bardzo polecam :)


niedziela, 29 czerwca 2014

Cimarron Strip: Ostatni wilk (1967) reż. Bernard McEveety

   Zupełnym przypadkiem trafiłem na YT na serial westernowy: Cimarron Strip, a konkretnie odcinek Ostatni Wilk.

OPIS:

   Historia krnąbrnego myśliwego, który postanawia walczyć farmerami i szeryfem. W tym celu podburza innych myśliwych.


   Niestety nic tutaj nie zachwyca. Gra aktorska jest beznadziejna, a charakteryzacje średnio udane. Całość zdaje się być robiona po taniości. Gdyby chociaż fabuła podciągała w górę, ale tak nie jest, można powiedzieć, że co najwyżej znośnie wyszło. Dla uzupełnienia koszmarna muzyka. No badziew jak Moda na sukces.


   Postać myśliwego który walczy z cywilizacją jest żałosna i nieprzekonująca. Facet i jego kumple nie chcą się dostosować do nowych standardów życia, ale chcieliby korzystać z dobrodziejstw, które oferuje miasto. Żeby było śmieszniej wydaje im się, że są rdzennymi mieszkańcami amerykańskiej dziczy, podczas gdy farmerzy to obcy wkraczający z buciorami w ich świat. Szeryf jest pipowaty na maksa i sztuczny jak zupki chińskie vifona, a spoza reszty mieszkańców ciężko wyłowić kogoś charakterystycznego - ot motłoch.


   Jest pewien ciekawy wątek. Dochodzi do konfliktu interesów dwóch grup: myśliwych i farmerów/mieszkańców miasteczka. Obie strony zachowują się jak dzikusy, ale i każda ma swoje racje. Wzajemna wrogość napędza się sama zataczając coraz szersze kręgi.

   W latach 70' to mogło być niezłe filmidło do niedzieli i obiadku z rodziną, ale dziś szkoda marnować czas.


   W połowie popieprzyło mi się coś z odtwarzaczem tak, że za cholerę nie chciało ruszyć, więc dałem sobie z tym spokój; nie czuję straty.

   Dostępne na YouTube.

piątek, 20 czerwca 2014

Indiański wojownik (The Indian Fighter) 1955 reż. André De Toth



God bless YouTube :D

   Wziąłem na chybił trafił co było dostępne z westernów, spodziewając się jakiegoś nudnego klasyka, który mimo wszystko warto odhaczyć. Zaraz tez sprawdziłem, w rolach głównych Douglas i Matthau. Pomyślałem, no no, może być nieźle, ale... zaraz też zacząłem się zastanawiać czy nie czeka mnie powtórka z Bezkresnego nieba, co niepotrzebnie ostudziło mój zapał.

OPIS:

   Dziki Zachód, po wojnie secesyjnej. Johny Hawks (Kirk Douglas) sympatyzujący z Indianami próbuje nie dopuścić do konfliktu z białymi. utrudnia mu to dwóch łotrów chcących zdobyć złoto Indian.


   Początek okazał się zachęcający. Film kolorowy, z ładną muzyką, niezłymi zdjęciami w pięknych plenerach... Nieźle, lecz zbytnio się nie podniecałem świadom, że fabuła i postacie mogą leżeć i kwiczeń. Oglądałem. Z każdą minutą było coraz lepiej. Mamy tu Indian ukazanych w pozytywnym świetle, jako ludzi prawych i mądrych, chociaż nie pozbawionych słabości. To też świetni wojownicy, dysponujący dobrą taktyką walki, a nie banda dzikusów. Biali zaś to głównie porządni ludzie, chociaż jest między nimi kilka czarnych owiec. Główny bohater Johny Hawks daje się lubić chyba od samego początku, zadziorny, wyluzowany i pewny siebie, a jednocześnie sympatyczny. Nie jest człowiekiem bez skazy, ma za sobą trudną przeszłość i parę niechlubnych uczynków, ale daje się usprawiedliwić.


   Szybko jesteśmy wciągani w wir akcji. Prosta fabuła powoli się zazębia, a napięcie narasta stopniowo wraz z naszą sympatią/antypatią do poszczególnych bohaterów. Nie ma niepotrzebnych dłużyzn, a fabuła jest całkiem ciekawa i podana w przystępny sposób, ba, powiedziałbym nawet intrygująca, bo parę niespodzianek tez na nas czeka. Całość nie jest wygładzona i nie zakłamuje historii (aczkolwiek to fikcja nie dokument). Mamy tu sporo dramatyzmu, a niezbyt rozbudowana lecz dobrze przemyślana intryga skutecznie utrzymuje napięcie.


   Dobrze pokazano trudne relacje między białymi i Indianami. Napięta atmosfera i wzajemna nieufność są kruchą podstawą do współżycia obu przenikających kultur. W takich warunkach tragiczne pomyłki mogą doprowadzić do prawdziwej katastrofy i rzecz jasna tak się dzieje. A skoro tak to są i próby porozumienia i ocieplenia stosunków, ot słuszny wniosek się nasuwa, że zawsze się jacyś mądrzy ludzie znajdą.


   Główny bohater to jak już wspomniałem postać ciekawa, pozytywna i zachęcająca, nie żaden tam mydłek, ani owoc propagandy. Douglas świetnie go odegrał. Matthau za to dobrze wykreował łotra, chociaż nie jest to rola wybitna. Elsa Martinelli będąca istotnym elementem składowym (wspomnianą Indianką), poza uzupełnianiem fabuły i wypełnieniem wątku miłosnego, może poszczycić się jedynie ładną buzią, co też ma swoje zalety. A pozostali wypadli po prostu dobrze.


  Nie szczędzili tu kasy na statystów, stroje, rekwizyty, efekty specjalne i scenografie. Jasne są małe zgrzyty tak jak Indianka odgrywana przez aktorkę o maksymalnie europejskich rysach, ale tak się wtedy kręciło, by przyciągnąć widzów do kina. Drobiazg. Całokształt za to robi wspaniałe wrażenie. A wspaniałe plenery... mmm, jest na czym oko zawiesić.


   Scena batalistyczna to mocny atut tego filmu i kawał naprawdę dobrej roboty. Popisy kaskaderskie również wspaniałe. No i kawał dobrej roboty speców od efektów specjalnych daje nam niezłe widowisko, a nie suchą wymianę strzałów. Jak na lata 50' bomba.


   Zdecydowanie polecam.