poniedziałek, 6 lipca 2015

Rio Lobo (1970) reż. Howard Hawks


   Krótko, żeby nie przynudzać. Rio Lobo to całkiem niezły westerny z ledwie paroma mankamentami. Ładnie zrealizowany i z niezłą obsadą (Wayne + dziewczęta) pozwala się cieszyć ciekawym scenariuszem. Bo oto wojna secesyjna się kończy, a niedawni przeciwnicy, którzy poznali się na niej zawierają nić porozumienia. To sytuacja korzysta dla obu stron, bo w miasteczku Rio Lobo, gdzie ponownie krzyżują się ich losy dochodzi do aktów bezprawia (klasyka, przybyły po wojnie watażka zastrasza miejscowych i wykupuje ich ziemię).


   Stary żołnierz Unii, dwóch konfederatów, pijaczyna (Jack Elam zawsze na plus) i trzy napalone laski ruszają do walki z ciemiężcą, a swoją mniejszą liczebność nadrabiają stosując rozmaite fortele. Jest nieźle ale bez szaleństw, no może scena porwania pociągu na początku robi nadzieję na niezłą jazdę, ale potem jakoś to wszystko wyhamowuje, tak że otrzymujemy po prostu przyzwoity poziom. Przy okazji też napiszę, że chociaż Wayne wypadł tutaj dobrze to po prawdzie widywałem lepsze jego role.



   Momentami akcja trochę siada i są przestoje, niektóre zachowania bohaterów zdają się być nieprzemyślane i jakby na siłę jak choćby fakt szybkiego zbratania się dawnych wrogów, czy nieprzemyślane posunięcia dające przewagę wrogowi (jakby po to tylko, by dalej posunąć akcję). Wątek miłosny tutaj jest zbyt grzeczny i aż prawie popada pod same achy i ochy w świetle księżyca, bo młodzian zachowuje się jak mimoza i tym samym tracimy potencjał jaki dawało umieszczenie w filmie trzech atrakcyjnych lasek. Jedno co dobre z jego pierdołowatości to to, że wprowadza nam trochę humoru w niektórych scenach, podobnie jak pijackie akcenty.


   Ogólnie rzecz biorąc to dobry western, nawet momentami z jajem, ale zbyt wielu szans tu nie wykorzystano, do czego doszły liczne drobne błędy i bilans całości wychodzi tak średnio.