sobota, 28 grudnia 2013

Muły siostry Sary (Two Mules for Sister Sara) 1970 reż. Don Siegel

   Filmweb usłużnie doniósł mi, że Muły siostry Sary to nie tylko western, ale i komedia. Z tego też powodu spodziewałem się salw śmiechu z wnętrza własnej osoby, a okazało się, że humoru jest jedynie nieco więcej niż w innych podobnych produkcjach. I bardzo dobrze! Także Moi Drodzy Kowboje, niech nikt się nie da zwieść, a przez to zniechęcić. Ten film to całkiem niezły (anty)western.

   Przymierzając pustynię jeździec Hogan (Clint Eastwood) ratuje z opresji kobietę (Shirley MacLaine), która okazuje się być zakonnicą. Chociaż różnią się charakterami i postawami moralnymi, siostra Sara daje radę przekonać kowboja, by pomógł jej w walce z francuskimi okupantami u boku meksykańskich buntowników.


   Film zaczyna się nieźle bo od rewelacyjnego motywu Morricone towarzyszącego cudnemu zachodowi słońca, a dalej pięknym krajobrazom. Tak, to jeden z tych westernów, w których muzykę i plenery można chłonąć z prawdziwą rozkoszą. Tworzą one niesamowity klimat i znakomicie uzupełniają fabułę.


   Przechodząc do meritum, zacznę od tego, że tym razem wątek miłosny zupełnie mi nie przeszkadza, bo w zasadzie cały film jest jednym wielkim wątkiem miłosnym. Nie ma tu ckliwości i namiętności, relacje bohaterów przypominają bardziej końskie zaloty i niezmiennie przywołują uśmiech na twarzy. Shirley MacLaine jest naprawdę czarująca w swojej roli i niewiele brakowało, a rzekłbym że skradła Eastwoodowi film :D Jednak najlepszy filmowy rewolwerowiec wszech czasów raz jeszcze wysoko zawiesza poprzeczkę, mistrzowsko wykorzystując zarówno rewolwery jak i swój umysł. Co ważne (choć nie zaskakujące) poświęca się on sprawie dla pieniędzy, a po części przez słabość do siostry Sary. Nie ma tu miejsca na pierdoły o cudownie odmienionym kowboju, który zostaje bojownikiem o wolność. Jest tylko pragmatyzm i żądza pieniądza. No i kuszący tyłek siostry Sary :D Ona sama zaś też nie jest typową zakonnicą, a ma swój mały sekret, którego nie będę zdradzał :) W każdym razie pewna Murzynka wiele lat później przeżywała podobne perypetie ;D


   Trochę zaskoczyło mnie pojawienie się Indian, to w zasadzie epizod, który pozwolił na zagmatwanie sprawy. Można było bardziej pociągnąć wątek czerwonoskórych, a tak pojawiają się by zaraz zniknąć. Śmiesznym jest też, że zostają przegonieni... krzyżem. Następująca po tym scena z wyciąganiem strzały jest nieco przydługa i to chyba jedyna dłużyzna w całym filmie.


   Co jeszcze chciałbym rzecz? Tak się wszyscy śmiejemy z hollywoodzkich filmów, w których Amerykanie współcześnie (często w pojedynkę) ratują świat. Cóż, na realia XIX-wieczne mieli filmowcy podobne zapatrywanie, bo po raz kolejny Amerykanin ratuje, nie świat, lecz Meksyk przed obcym najeźdźcą, gdyż wśród Meksykańców nie ma ani jednego ogarniętego chłopa zdolnego samemu dokonać tego wyczynu.


   Koniec jest całkiem widowiskowy, a bohaterowie stosują rozmaite fortele, których nie powstydziłby się sam pan Zagłoba. Naprawdę kawał świetnego kina :)



wtorek, 24 grudnia 2013

Deadwood [serial] (2004-2006) reż. David Milch

   Chociaż nie lubię seriali, to z miłości do westernu postanowiłem zrobić wyjątek dla Deadwood. Szczęśliwie wszystkie 3 sezony dostępne są online (i jest ich tylko 3), bo jakbym miał je kołować w inny sposób to by mnie chyba... to bym się zdenerwował. Jak na razie obejrzałem jeden odcinek, ale po godzinny m seansie mam już chyba o czym opowiadać.

   Pierwszym na co zwróciłem uwagę był duży realizm przedstawionego świata, twórcy zadbali o najdrobniejsze szczegóły bez upiększania. Mamy tu obraz biedy i nijakości, a panujący nastrój jest raczej ponury. Co ciekawe nie brakuje brutalnych scen, ale nie robią one żadnego wrażenia, w każdym razie ja byłem bardzo zdziwiony swoim brakiem reakcji na powieszenie kowboja czy znalezienie rozczłonkowanej rodziny. Zaciekawił mnie za to obraz miasteczka poza prawem, do którego zjeżdżają się handlarze, poszukiwacze złota, bogaci obywatele innych stanów, ale i zwykłe łajzy. Prawdziwie wybuchowa mieszanka z wisząca w oddali groźbą grasujących za miastem Indian.

   I niby wszystko fajnie, pięknie, ale jakoś po pierwszym odcinku nie czuję się wciągnięty. Mimo to będę oglądał dalej i co jakiś czas zdawał relację z wrażeń. W moim odczuciu jak na pierwszy odcinek poznajemy zbyt wielu bohaterów i trochę ciężko to ogarnąć. Druga rzecz, że godzina to za długo, sam nieraz miałem niedosyt po dwudziesto czy trzydziestominutowych odcinkach seriali, które lubiłem, ale godzina to przesada.



   A przy okazji, wesołych Świąt kowboje! ;)


Tutaj recenzja po skończonym pierwszym sezonie.





niedziela, 22 grudnia 2013

Powiesić go wysoko (Hang 'Em High) 1968 reż. Ted Post

   Jed Cooper (Clint Eastwood) na skutek pomyłki zostaje powieszony za kradzież bydła i morderstwo. Udaje mu się przeżyć i postanawia zemścić się na swoich oprawcach. Niespodziewanie umożliwia mu to sędzia Fenton (Pat Hingle) mianując go szeryfem. Cooper rozpoczyna swoją prywatną wojnę, jednocześnie przemieniając się w prawdziwego stróża prawa.


   To ciekawa historia niestety brakuje w niej dynamiki, takiej jaką znamy ze spag westów. Uwidaczniają się też pewne techniczne "dziwności", jak: najazdy kamery na twarz bohatera, często w połączeniu z irytującą muzyką. Może kiedyś robiło to na widzach wrażenie i zwiększało napięcie, a dziś może już tylko bawić. Zresztą muzyka jest taka sobie, może za wyjątkiem jednego motywu, który słyszymy, gdy szeryf wyjeżdża do walki.


   Całość jednak ratują postacie i sprytnie wysnuta intryga. Sędzia to człowiek łagodny, ale z uwagi na stanowisko przybiera pozę surowego i bezwzględnego. Z tego powodu wbrew sobie skazuje na śmierć dwóch złodziei nie zasługujących na taki wymiar kary. Widać jednak, że robi to z ciężkim sercem, a zarzuty Coopera w sprawie odrzuca z dużym wysiłkiem. Ciekawy jest też sam szeryf i jego przemiana. Zostaje on stróżem prawa tylko po to by łatwiej wymierzyć sprawiedliwość, ale z czasem poczuwa powołanie poczuwa się do roli, którą przyjął. To nadal twardziel, ale nie już na to położonego takiego nacisku jak w jego rolach u Leone. Warto też przyjrzeć się bliżej kowbojom, którzy dokonali na Cooperze samosądu. Z jednej strony mieli swoje racje i przyświecały im szlachetne pobudki, z drugiej jednak zbytnio się pospieszyli nie biorąc pod uwagę innego wariantu. I chociaż zasługują oni na wymierzaną im zemstę, to mi momentami było niektórych z nich żal.

   Wieszanie jest jak sam tytuł wskazuje motywem przewodnim filmu. Szczególnie wbiła mi się w pamięć scena grupowej egzekucji, będąca właściwie jarmarkiem miejskim, na który tłumnie przychodzili nawet rodzice z dziećmi. Dla urozmaicenia na szafocie stanęły różne indywidua, od zagubionych w życiu po prawdziwych łajdaków. I o ile motyw wieszania jest ciekawy, to sceny w sądzie spowalniają akcję, a momentami wręcz nudzą. Żeby nie było, strzelanin nie brakuje, chociaż nie są one zbyt widowiskowe i chyba dopiero pod koniec atak na dom kapitana zrobił na mnie większe wrażenie. Co się zaś tyczy nieodzownego wątku miłosnego to tylko pogorszył on i tak już nie najlepszy obraz całości, a Inger Stevens była mdła i nie przekonywująca.





   Jeśli chodzi o scenografie, plenery, kostiumy, to oceniam je pozytywnie, chociaż nie wybitnie. Cały film zresztą jest taki, niby w porządku, ale czegoś mu brakuje. Mimo wszystko polecam.



poniedziałek, 16 grudnia 2013

Tombstone 1993 reż. George P. Cosmatos

   To historia braci Earp, którzy postanawiają osiąść w miasteczku Tombstone, by zarobić duże pieniądze. Szybko dochodzą oni do zwady z grupą bandytów zwanych Kowbojami. Widząc szerzącą się przestępczość, bracia decydują się zostać szeryfami i zaprowadzić porządek. Pomaga im rewolwerowiec Doc Holliday.

   Tombstone zachwyciło mnie od samego początku sceną pod kościołem, ukazując że będzie to brutalny i widowiskowy film. Zaraz jednak nieco się zaniepokoiłem, ale i ucieszyła za sprawą obsady. Lubię Kurta Russella, ale uważam go za aktora kina akcji klasy B, wiem, wiem, może się trochę zagalopowuję, ale Russel nie należy według mnie do tej samej klasy wagowej co Schwarzenegger czy Stallone. Dalej Elliott, który jest mi aktorem nieznanym, ale spodobał mi się od pierwszego wejrzenia. W przypadku Paxtona nie byłem przekonany czy jego poczciwa i sympatyczna twarz się nadaje, ale okazało się że idealnie pasuje do przeznaczonej mu roli. No i na koniec Val Kilmer, którego uwielbiam, ale który raz ma wzloty, a raz upadki, więc nie byłem pewny co mnie spotka z jego strony tym razem. Szczęśliwie to chyba rola jego życia, ale o tym zaraz.



   Muzyka, zdjęcia, scenografia, kostiumy, efekty specjalne - wszystko to jest dopracowane i świetnie dopasowane. Gdybym nie wiedział, to rzekłbym że film ten ma nie więcej jak pięć lat. Budżet 25 mln dolarów nie wydaje się nawet taki wielki biorąc pod uwagę efekt końcowy.

   Z początku nie zachwyciła mnie postać Doca Hollidaya, ale było to tylko pierwsze wrażenie. Zaraz też Val odtwarzajacy tę rolę się rozkręcił i pokazał kawał naprawdę dobrego aktorstwa. Jego postać jest pełna wdzięku, elokwentna i dowcipna. Jednocześnie mimo iż umiera na gruźlicę to nie porzuca hulaszczego trybu życia, ani nie chcę się oszczędzać leżąc w łóżku. Co ciekawe jako człowiek mający pewne przewinienia na sumieniu jest przyjacielem dawnego (a jednocześnie przyszłego) szeryfa Wyatta Earpa. Holliday jako znakomity rewolwerowiec staje się przez to znacznym uzupełnieniem sił braci, którzy ruszają na wojnę przeciwko Kowbojom, a przy okazji wprowadza też trochę humoru i finezji. Jeśli chodzi o Wyatta Earpa, to z początku miałem mieszane uczucia ze względu na Kurta Russella i nie opuściły mnie one aż do końca filmu. Co prawda zagrał dobrze, ale... chyba wolałbym innego aktora w tej roli. Mimo to całkiem przekonująco przedstawił byłego stróża prawa, który jest przeciwny bandyctwu, ale choć świerzbią go ręce pozostaje neutralny, wychodząc z założenia, że zrobił już swoje dla ludzi i teraz powinien zadbać o siebie i rodzinę. Tym ciekawsza oczywiście staje się jego przemiana, będąca punktem zwrotnym. Idziemy dalej, zachwycił mnie Sam Elliott, z którym spotkałem się chyba po raz pierwszy. Facet ma niesamowity głos (idealny do westernu), surową i inteligentną twarz, a przy tym gra naprawdę świetnie. A Paxton? Z początku obawiałem się, że będzie miał grać twardziela, kiedy okazało się że to najmiększy z braci - chociaż pchany do działania odwagą pozostałych - odetchnąłem z ulgą. Wpasował się idealnie. Co zaś się tyczy bandytów, to dobrze się spisali, mamy dwóch (może trzech) szwarccharakterów i hordę zapitych, butnych wieśniaków, stanowiących wystarczająco duże wyzwanie dla stróżów prawa.

   Momentami film aż ocieka patosem i epickimi scenami, ale to chyba jest w nim piękne. Szczególnie druga część kiedy zaczyna się bezpardonowy odwet Wyatta chcącego zniszczyć Kowbojów. Dialogi na długo zapadają w pamięć, a utarczki słowne są równie pasjonujące jak strzelaniny.



   Jak zwykle najsłabszym punktem całego filmu okazał się dla mnie wątek miłosny - niepotrzebny i spowalniający akcję, ale cóż, Hollywood rządzi się swoimi prawami.

   Zdecydowanie polecam miłośnikom dobrych strzelanin i charyzmatycznych postaci.



poniedziałek, 9 grudnia 2013

Pat Garrett i Billy Kid (Pat Garrett & Billy the Kid) 1973 reż. Sam Peckinpah

   Film opowiada o szeryfie Pacie Garecie (James Coburn), dawnym przestępcy, który zostawszy stróżem prawa decyduje się schwytać swojego niedawnego przyjaciela Billiego Kida (Kris Kristefferson).

    Zawiązanie akcji następuje na samym początku, szybko też poznajemy bohaterów. Coburn gra tutaj byłego bandytę, który na starość zgodził się być szeryfem zaprzedając się swoim własnym ideałom, czego jest boleśnie świadom. I chociaż jest w świetnej formie, to sprawia wrażenie zmęczonego życiem i pogodzonego ze zmianami, które przyniosły nowe czasy. Kristofferson to z kolei młody, pełen wdzięku przestępca nie chcący się pogodzić z nowymi porządkami i walczący dla siebie o wolność (w swoim rozumieniu). Jest człowiekiem bezwzględnym, ale nie zabija dla zabawy, a kiedy może stara się tego unikać. Jednocześnie potrafi być przyjacielski i pomocny. Obaj wzbudzają u widza sympatię w przeciwieństwie do pozostałych postaci, będących albo degeneratami, albo osobami surowymi, nakierowanymi na zysk.


   Historia jest pokazana w sposób ciekawy i wciągający, a poczynania bohaterów zaskakują. Dobrze nakreślone charaktery obu głównych bohaterów pozwalają szybko się do nich ustosunkować.
Dialogi są rewelacyjne, i chociaż również ociekają stylem macho jak w Django, to jednak tutaj są bardziej wyważone i mniej banalne.

   Mimo wszystko, czegoś filmowi brakuje. Mniej więcej od połowy zacząłem się nudzić, a kolejne sceny dłużyły mi się coraz bardziej. Nie chodzi mi o końcówkę, doceniam to, że Peckinpah skłonił się ku prawdzie historycznej zamiast postawić na widowiskowy koniec. Po prostu czegoś w tym filmie brakowało, podobnie jak w Dzikiej bandzie klimat siadał przy wątku Thorntona.


   Zdecydowanym minusem filmu jest hipisowska muzyka (nie znam się, inaczej nie potrafię tego określić), która niestety psuje całość, pasując jak kwiatek do kożucha.

   Od strony technicznej muszę pochwalić niesamowite sceny strzelanin. Wydaje mi się, że wyszły całkiem naturalnie nie tracąc nic z brutalności i brawury strzelców.



niedziela, 8 grudnia 2013

Kret (El Topo) 1970 reż. Alejandro Jodorowsky

   Prócz klasycznych westernów i jego odmian, prezentuję tu czasem co dziwniejsze wariacje w temacie (Świat dzikiego zachodu, Rancho Texas). Tym razem postanowiłem sięgnąć po Kreta zaproponowanego mi jakiś czas temu przez Kacpra. Przyznam że zapoznawszy się wcześniej z urywkami byłem lekko przerażony, ale i zafascynowany tym filmem.

   Fabuła moim zdaniem nie ma większego znaczenia, więc zaspojleruję tutaj ostro:

   Zaczyna się od kowboja przemierzającego pustynię. Towarzyszy mu golutki chłopiec (no, nie do końca - ma kapelusz i buty) będący jego synem. Przyjeżdżają do miasteczka, w którym zastają same zmasakrowane trupy i ruszają śladem sprawców jatki. Rewolwerowiec zabija kolejnych spotkanych na swej drodze przeciwników i poznaje kobietę, dla której decyduje się porzucić syna i ryzykować życie w walce mieszkającymi na pustyni mistrzami. Zwycięża trzech z nich, podczas gdy czwarty zabija się sam, co prowadzi rewolwerowca do śmierci również. Tak kończy się pierwsza część filmu. W drugiej bohater się reinkarnuje we wnętrzu góry zamieszkanej przez zdegenerowanych fizycznie ludzi kryjących się przed społeczeństwem, ale jednocześnie pragnących do niego dołączyć. Pokutujący rewolwerowiec postanawia pomóc im wydrążyć tunel prowadzący na zewnątrz.

 

   I tak to mniej więcej wygląda. Zdaje sobie sprawę, że film jest naszpikowany symbolami i mógłbym mieć dużą frajdę odkrywając je i ich znaczenie (tak jak w przypadku filmów Tarra), ale tutaj zwyczajnie nie mam na to ochoty, gdyż są one ukryte w rozmaitych obrzydliwych obrazach, bądź czynach co wystarczająco mnie zniechęca. Nie byłbym uczciwy, gdybym nie powiedział, że prócz tego obrzydzenia, odczuwałem jednocześnie jakąś dziwną fascynację, z którą ciężko mi się pogodzić. W zasadzie najmocniejszy jest początek, z upływem kolejnych minut robi się już łagodniej, a pojedynki z mistrzami są naprawdę ciekawe. Kret aż ocieka krwią, przemocą, seksem i dewiacjami. Nie każdy to lubi i ja należę właśnie do tej grupy. Mimo to jednak, film miał w sobie coś takiego, że nie mogłem od niego oderwać oczu. Pewne ujęcia niesamowicie oddziałują na wyobraźnię, a w połączeniu z muzyką na długo zapadają w pamięć.




   Umieściłem tę recenzję tutaj, ponieważ Jodorowsky wiele czerpał ze spag westów i faktycznie film ma sporo wspólnego z nimi, ale bazuje w dość luźny sposób. I tak większość plenerów, scenografii, rekwizytów i kostiumów wpasowuje się w epokę historyczną i styl podgatunku, ale pewne przedmioty pochodzą z zupełnie innych epok. Wszelkich "odbiegających od normy" zachowań bohaterów już nie liczę. Mamy tu typowego rewolwerowca, który jest zły, ale ma jeszcze pewne zasady i hordy łotrów, których napotyka po drodze i po kolei zabija. W drugim życiu przychodzi mu za to pokutować, ale jego miejsca zastępuje syn i tym samym klimat Dzikiego Zachodu trwa.

   Wszelkich miłośników spaghetti westernów o wrażliwej psychice (wiem, brzmi to jak oksymoron) przestrzegam przed tym filmem, za to miłośnicy surrealistycznych scen i przemocy powinni być zadowoleni ;)




sobota, 7 grudnia 2013

Django 1966 reż. Sergio Corbucci

   Zacznijmy od tego, że trafiła mi się wersja z angielskim dubbingiem i... napisami tłumaczonymi z włoskiego oryginału. Niestety innych nie było, więc wziąłem te i odpaliwszy film okazało się, że nie pasują ni w chu... steczkę. Szczęśliwie jakoś sobie bez nich poradziłem.

   Ze względu na tarantinowskiego Django Unchained zaznaczę od razu: filmy nie mają ze sobą nic wspólnego, do wyjątków należą: motyw muzyczny, tytuł/imię bohatera, wątek Ku Klux Klanu i to w zasadzie tyle.

   To opowieść o tajemniczym mężczyźnie imieniem Django (Franco Nero), który przybywa do miasteczka ciągnąc za sobą trumnę. Szybko okazuje się on znakomitym rewolwerowcem i zatrzymawszy się w hotelu dąży do konfrontacji z miejscowym Ku Klux Klanem. Żeby było ciekawiej jego członkowie walczą z meksykańskimi rebeliantami, tocząc między sobą prywatną wojnę.


   Nie wiem jaka byłaby oryginalna włoska wersja, ale to co obejrzałem wołało o pomstę do nieba. Dialogi były prymitywnie proste jak w Draculi i ociekające stylem macho, momentami wręcz kompromitowały postacie. Wyglądało to tak jakby postawiono na pozy i mocne teksty, niestety przesadzono do granic możliwości. Zupełnie jakby Terminator przez cały film miał chodzić i walić teksty w stylu: hasta la vista baby. Raz na jakiś czas ma to moc, ale używane bez przerwy już nie. Nawet scena, w której Django nie rozstawia CKM-u na trójnogu, ale strzela trzymając go w rękach bardziej pasuje do Rambo czy Commando. A skoro dochodzimy do gry aktorskiej - ona niestety również nie zachwyca, jest nieprzekonywująca, momentami sztuczna i właśnie skupiona na wykreowaniu 200% macho. Postacie do tego były płytkie i niezbyt rozwinięte, nawet Django - tajemniczy i twardy facet z przeszłością nie wzbudził mojego większego zainteresowania.


   Kolejnym mankamentem jest, niby drobiazg, ale mnie razi, charakteryzacja - Django jak na przybłędę po długiej podróży miał zbyt czystą i wypudrowaną twarz, podobnie dopiero co ubiczowana Maria w zbliżeniu błysnęła nienagannie umalowaną buźką. Od strony technicznej całość momentami przypominała mi teatr telewizji. Montaż z początku mnie irytował (szczególnie przeskoki z poszczególnych postaci), ale potem albo się poprawił albo przestałem na niego zwracać uwagę. Niestety twórcy nie ustrzegli się licznych, amatorskich bym rzekł, błędów. I tak, chociaż miasteczko jest zrobione naprawdę rewelacyjnie i dzięki zdjęciom przy zachmurzeniu ma mroczny, smutny klimat, to już błoto z rozjeżdżonymi śladami terenowych opon psuje ten obrazek. Na Filmwebie znalazłem informację, że w pewnym momencie można dopatrzyć się współczesnych zabudowań w tle, mi się nie udało. Podobnie scena z CKM-em - Django rzekomo nie pociąga za spust strzelając, tego również się nie dopatrzyłem. Za to w czasie bójki w knajpie kamerzysta za barem wyraźnie mi się objawił :D Efekty specjalne są żenujące, widać że była to produkcja niskobudżetowa - krew zastępuje ketchup, a zmiażdżone dłonie zdają się być oblepione zabarwionym na czerwono ciastem. Co ciekawe przy wszystkich tych niedoróbkach film ma świetny klimat, a jego kiczowatość, w pewnym momencie stała się dla mnie atutem.


   Fabuła jest rewelacyjna, to naprawdę pomysłowa historia na miarę innych spaghetti westernów tamtych lat. Główny bohater zaskakuje nas nie raz. Dodatkowo twórcy się nie patyczkowali i akcja toczy się w brutalny sposób, zbierając liczne, krwawe żniwa. Sam Django okazuje się doskonałym strzelcem, tak że Eastwood ze swoich najlepszych lat nie dorasta mu do pięt.

   Ujawniają się tu moje braki wiedzy z historii Stanów Zjednoczonych, ale jedna rzecz mi nie pasowała. Bohaterowie sugerowali podłoże konfliktu między białymi, a Meksykanami wojną amerykańsko-meksykańską z lat 1846-48, podczas gdy akcja toczy się po wojnie secesyjnej 1861-65, a nawet dużo później, bo o ile dobrze odczytałem datę na krzyżu z cmentarza to był tam rok 1889. Trochę nie chce mi się wierzyć, że trzydzieści lat po konflikcie utrzymywałaby się wojenna atmosfera.


   Muzyka jest chyba jednym z największych plusów filmu, to znany nam już z tarantinowskiego Django Unchained motyw, tutaj wykorzystany w kilku wariacjach.

   Parę razy już rozwodziłem się nad tym kto kim i jakim filmem mógł się inspirować. Raz jeszcze odniosę się do Dzikiej bandy z 1969 roku i Kuli dla generała z 1966 roku. Otóż podobnie jak tam, tutaj bohater również postanawia pomóc meksykańskim rebeliantom (oczywiście nie za darmo) i również napadają oni na fort by zdobyć pieniądze na CKM-y dla sił rebeliantów.

   Podsumowując, jest to ciekawy i warty obejrzenia film po pierwsze ze względu na pomysłowo poprowadzoną akcję, a po drugie jak już pisałem jest tak kiczowaty, że aż fajny.




środa, 4 grudnia 2013

Rzeka Czerwona (Red River) 1948 reż. Howard Hawks

   Do tego filmu podchodziłem z jawną niechęcią i przymusem. Spodziewałem się klasycznego, szlachetnego kowboja w wykonaniu Wayne i mnóstwo moralnych wskazówek dla widzów. Może na początku mojej przygody z westernami połknąłbym taką przynętę, ale po wielu obejrzanych spag westach nie miałem już ochoty na kolejne przygody "błędnych rycerzy w kapeluszach". Co ciekawe początek filmu potwierdził moje najgorsze obawy. Kiedy Tom Dunson (John Wayne), w którym obudził się "amerykański sen" odłączył się od taboru i ruszył ze swoim bydłem w głąb Texasu by zakładać własne rancho (największe, które wykarmi cały kraj!), a zaraz potem przygarnął napotkanego chłopaka i zastrzelił wysłanników lokalnego watażki (tak, tak, sporo tego) pomyślałem: o cholera... gorzej być nie może. I faktycznie nie mogło być gorzej, bo fabuła zaczęła się powoli podnosić z kolan.

   Przeskakujemy o czternaście lat w przód. Dunsonowi się udało, stworzył największą hodowlę bydła w Texasie z tym, że nie ma jej komu sprzedać. Decyduje się na szaleńczy przepęd krów do Missouri, lekceważąc rady swoich towarzyszy i z biegiem podróży zamieniając się z poczciwego ranczera w prawdziwego potwora, nie wahającego się sięgnąć po karę chłosty czy śmierci za nieposłuszeństwo wyczerpanych pracowników.


   Dużym plusem filmu jest pędząca jak lokomotywa akcja. Chociaż niektóre wątki nie są zbyt ciekawe, to cały czas coś się dzieje. Aktorstwo z początku bardzo teatralne z biegiem czasu się polepsza i chociaż Wayne, ani żadna z dam nie dały rady mnie zadowolić (niefortunny zlepek słów :P ), to już Clift w roli dorosłego Matta zagrał całkiem nieźle. Z pozostałych warci wymienienia są jeszcze John Ireland (Cherry), Noah Beery (Buster), Walter Brennan (Groot) i Chief Yowlachie (Quo). Ci dwaj ostatni w dużej mierze rozluźniają atmosferę i serwują nam pewną dawkę dobrego humoru.

   A skoro już jesteśmy przy Yowlachie, zasmuciło mnie że m.in. na jego przykładzie pokazano Indian jako dzikusów i ludzi prymitywnych. Nie będę tu wnikał w jak dużej mierze wykreowany obraz jest prawdziwy lub nie, problem w tym, że parokrotnie w filmie pojawiały się wyraźne akcenty przedstawiające Indian jedynie w złym świetle. Rozbroiła mnie szczególnie scena, w której tabor handlarzy zostaje zaatakowany przez czerwonoskórych. Zamknąwszy się w okręgu z wozów stawiają oni skuteczny opór wystrzeliwując jak kaczki, galopujących w koło wojowników, nie zmasakrowawszy ich z miejsca chyba tylko po to, by banda Matta mogła przypuścić brawurową odsiecz.


   Ale wracajmy do naszych kowboi. Póki przewodzi im Dunson jest nudno, po prostu nudno. Nawet dramatyczne sceny konfliktów w grupie nie budzą emocji. Początkowo prowadzona zgrabnie, szybko i z sensem akcja zaczyna się wlec. Pojawiają się sceny i ujęcia, które na dobrą sprawę są zbędne, albo zbyt długie. Twórcy pozwalają nam nacieszyć oczy pięknymi widokami i o ile spełniało to swoją rolę w latach czterdziestych czy też pięćdziesiątych to dziś nie może zachwycać, bo co i rusz widać sztuczną scenografie, zdjęcia wykonywane z użyciem reprojektora czy inne niedoróbki techniczne. Chociaż przyznaję, że spora część scen była kręcona w plenerach i do nich nie mam właściwie żadnych zastrzeżeń.

 

   Znowu odbiegłem myślami od dzielnych poganiaczy bydła! Wstyd! Nawet myśli skupić nie potrafię :D No to tak, zaczyna robić się ciekawiej w momencie kiedy chłopcy pozbywają się Dunsona. On sam już dawno przeistoczył się z niepoprawnego idealisty w łajdaka i chociaż wciąż nie jest w stanie dostarczyć takich emocji jak Clint Eastwood, to w momencie kiedy Matt nie pozwolił mu wieszać towarzyszy i weszli w otwarty konflikt, coś we mnie drgnęło. Pojawiło się napięcie towarzyszące dalszej wędrówce kowbojów ze stadem. Dodajmy: wystraszonych kowbojów, którzy z lękiem oglądali się za siebie lub budzili w nocy spodziewając zemsty Dunsona, który - czego się spodziewali - zebrawszy ludzi ruszył za nimi, by wymierzyć odwet. Nawet zadziorny Cherry i dzielny Matt nie sprawiali wrażenia gotowych do walki ze ścigającym ich ranczerem. Swoja drogą potyczka z Indianami nie sprawiła im większego problemu...


   Chociaż wiem, że ścieżka dźwiękowa do tego filmu to klasyka westernu, to jakoś mi się nie podoba, kiedy ją słyszałem to zamiast groźnych rewolwerowców, czy twardych pasterzy walczących z przeciwnościami losu, przywodziła mi na myśl obraz starych pantoflarzy siedzących na werandzie lub w kościele. To słaby motyw jak na western.

   Zbliżając się ku końcowi muszę powiedzieć, ze finał został spartolony na maksa. Całe to napięcie, którym twórcy pompowali widzów od połowy filmu, po prostu zleciało zamiast wystrzelić. Aż cofam to co mówiłem o Yumie, a w zasadzie o obu Yumach.

   I tak podsumowując, polecam ten film, chociaż zaznaczam, że może być ciężki, to raczej przygody poganiaczy bydła, nie western :D




niedziela, 1 grudnia 2013

Rango 2011 reż. Gore Verbinsky

   Jakiś czas temu recenzowałem tutaj Jeźdźca znikąd. Tym razem postanowiłem sięgnąć po nieco starsze dzieło Verbinskiego, animowany western o wdzięcznym tytule Rango.

   To historia kameleona, którego akwarium wypada z samochodu w czasie drogi przez pustynię. Bohater zrezygnowany rusza przed siebie i natrafiwszy na pomocną mu dziewczynę-jaszczurkę trafia do miasta Pył zamieszkałego przez rozmaite pustynne zwierzątka i borykającego się z brakiem wody. Dzięki swoim kłamstwom i zbiegom okoliczności zostaje uznany za bohatera i przyjmując imię Rango mianowany szeryfem.


   Ten film to zlepek rozmaitych hollywoodzkich hitów, przy czym głównie westernów i filmów z Johnnym Deppem.. Ciężko zliczyć i dopatrzyć się wszystkich, ale paroma tytułami chciałbym zarzucić. W samo południe, trylogia dolarowa, Czas apokalipsy, Gwiezdne wojny, Las Vegas Parano, Powrót do przyszłości 3 czy Piraci z Karaibów... Sam Rango stylizowany jest w pewnym momencie na Eastwooda z trylogii dolarowej, wąż-rewolwerowiec Jake bazuje zaś na Anielskim Oczku z Dobrego, złego i brzydkiego w wykonaniu Lee Van Cleefa. Pojawia się też postać Ducha Zachodu (człowieka którego Rango spotyka po drugiej stronie drogi) będąca uosobieniem Eastwooda.

   W związku z powyższym fabuła nie jest oryginalna, ale tym razem to nie minus. Mamy wartką akcję, ciekawą intrygę i zaskakujące zwroty akcji. Momentami raziły mnie pewne nowinki techniczne stosowane przez bohaterów, bo chociaż miasteczko było zbudowane ze współczesnych śmieci porzuconych przez ludzi, to jednak ucharakteryzowano wszystko na XIX-wieczną mieścinkę z amerykańskiej prowincji, tym samym np. flary użyte przy wylocie nietoperzy, kojarzą się z o sto lat późniejszym okresem historycznym. Te drobne niekonsekwencje nie mają jednak większego znaczenia, bo całość należy traktować z przymrużeniem oka.


   Rango to przede wszystkim prawie dwie godziny dobrej zabawy. Film jest zdecydowanie skierowany do dorosłych, a przede wszystkim do fanów westernów, którzy wyłowią z niego wiele smaczków. Druga rzecz, że niektóre teksty bohaterów są dość wulgarne, ale może trafiła mi się jedynie taka wersja napisów. Całość jest bardzo humorystyczna, chociaż momentami jest to nieprzeciętny humor, który nie przez wszystkich może być zrozumiały. Podobnie jak przy ocenianiu postaci również należy pamiętać, że bazują one na starszych odpowiednikach, bądź są wręcz zlepkiem paru innych bohaterów. Z muzyką jest podobnie jak ze wszystkim tutaj, to również miks rozmaitych motywów, nie tylko westernowych.