środa, 28 maja 2014

Poszukiwacze (The Searchers) 1956 reż. John Ford

   Ponieważ nie mogę dobrać napisów do Run, Man, Run zdecydowałem się sięgnąć po Poszukiwaczy, na których od dawna miałem chrapkę, a o których przypomniał mi KinoKoneser. Niestety zawiodłem się i chyba coraz mniej lubię klasyczne westerny. Nie jestem może wielkim fanem Wayna, ale cenię go za wiele dobrych ról. Tym bardziej po tak zachwalanym filmie z jego udziałem spodziewałem się czegoś ekstra, a dostałem dwie godziny nudnych widoczków z wyśnionego obrazu Dzikiego Zachodu.


OPIS:

Powróciwszy po wojnie secesyjnej Ethan Edwards wraz z pogardzanym bratankiem Pawleyem wyrusza na poszukiwania swoich bratanic, które zostały uprowadzone przez Komanczów.


   Zaczyna się neutralnie, po pierwszych paru minutach, ani nie nastawiłem się za, ani przeciw, czekałem. Trochę denerwowali mnie słabo nakreśleni bohaterowie, bo któreś typki zaczęły mi się nawet mylić. Fabuła posuwała się ślamazarnie do przodu, a ja spoglądałem na sielankowy obraz rodziny farmerów z dalekiego zachodu. Szybko zaczęły mnie męczyć te sentymentalne widoczki, brakowało tylko niani wyszywającej obrazek z haft z hasłem home sweet home, do powieszenia nad kominkiem. Ale już tam, zdzierżyłem i doczekałem się napaści Indian, wszystko ładnie pięknie, tylko brakowało w tym dramatyzmu, ot jedynie ziewnąłem.


   Niestety pięcioletnia gonitwa za Komanczami znużyła mnie jeszcze bardziej. Momentami zdawało mi się, że pewne wątki są niekompletne, urywane, innym razem zwalczałem senność oglądając powracające dłużyzny, które nic nie wnosiły do akcji. O cholernym wątku miłosnym nie wspomnę. I to miał być western? Ano jest, z tym że zalatuje obyczajówką na kilometr, a to niezbyt przyjemne.


   Co do postaci to tylko Wayne określam na plus, Ethan już na początku przywiózł ze sobą mnóstwo tajemnic. Widać że to facet z przeszłością i ciężkim życiowym doświadczeniem. O reszcie ciężko mi powiedzieć coś dobrego, ograniczali się oni do wygłaszania jakiś banałów, bądź pompatycznych kwestii. Nie grzesząc przy tym ani inteligencją, ani ciekawymi charakterami.


   Największym atutem całej produkcji są niesamowite zdjęcia i wykorzystane plenery. Uczciwie przyznaję, że wręcz urywają dupę. Kostiumy i charakteryzacje Indian robią wrażenie, a czy oddają prawdę historyczną nie wiem. Za to biali wyglądają niezbyt atrakcyjnie, kobiety zadbane, w sukniach i fartuszkach, jakby nie żyły w totalnej dziczy, a mężczyźni... hmmm... zawsze wolałem włoskie wizerunki kowboja od tych amerykańskich, ale chyba jankesi lepiej wiedzą jak się ubierali ich przodkowie...


   Indianie znów pokazani zostali w niekorzystnym świetle. Przytoczę parę przykładów. Kiedy Komancze gonią grupkę Ethana zatrzymują się przed rzeką i choć liczniejsi i również dobrze uzbrojeni ustępują przed garstką białych. Stosowana przez nich taktyka przedstawia ich w roli bezmyślnych dzikusów, gdy szarżują na jaskinie, w której ukrywają się dwaj kowboje ze strzelbami. A porwane i wychowane przez nich dzieci zamieniają po czasie w kaleki umysłowe. Kolejna sprawa to podkreślane na każdym kroku ich okrucieństwo. I owszem było parę łagodzących obraz elementów, ale przede wszystkim najbardziej skrajne stereotypy zostają utrwalone.




niedziela, 18 maja 2014

Dni gniewu (I Giorni dell'ira) 1967 reż. Tonino Valerii

   Kolejny film z polecenia i kolejna świetna rola Van Cleefa ;)

OPIS:

   Rewolwerowiec Frank Talby (Lee Van Cleef) odwiedza dawnego wspólnika winnego mu sporą sumę pieniędzy, okazuje się że aby je odzyskać będzie musiał walczyć z najważniejszymi osobami w miasteczku. Dołącza do niego ubogi  i pogardzany wśród lokalnej społeczności młody mężczyzna Scott (Giuliano Gemma), który zafascynowany jest życiem rewolwerowca.



   Historia jest całkiem niezła, tajemniczy rewolwerowiec przybywa do miasteczka by załatwić swoje sprawy sprzed lat. Jego przyjazne nastawienie do pogardzanego przez resztę mieszkańców chłopaka stwarza całkiem dobre wrażenie, tym bardziej że Talby początkowo nie mógł wiedzieć, że Scott przyda mu się do realizacji planów. Z czasem akcja nabiera tempa, a bohaterowie rozwijają się błyskawicznie. Trupy lecą jeden za drugim, a Frank odkrywa swoje prawdziwe oblicze. Nie można narzekać na nudę, ale ta dynamika wprowadza też trochę zamętu.

   O ile Talby się nie zmienia, a jedynie lepiej go poznajemy z czasem, o tyle przemiana jego partnera jest nadzwyczaj ciekawa. Od początku jasne dla mnie było, że Scott Mary dopnie swego celu, ale efekt końcowy już zaskoczył. Bo oto z pokornego i miłego chłopca robi się nagle bezwzględny i zacięty drań. W zasadzie to zrozumiałe, biorąc pod uwagę ile krzywd zaznał on przez całe życie od innych. Przy okazji tej gwałtownej transformacji widzimy jak Scott zatraca się i gubi w nowej sytuacji.


   Pod koniec odniosłem wrażenie, że Scott i Talby zabijają trochę za często i bez potrzeby, jakby na siłę by podkręcić akcję. Panowie sami komplikują sobie życie, co w przypadku narwanego młodzieńca wypada dość przekonująco, ale już taki stary wyga jak Frank zadziwia tymi lekkomyślnymi działaniami. I tak konflikt głównych bohaterów mocno naciągany, gdyż świetnie się uzupełniali i jeden nie stwarzał dla drugiego zagrożenia, a wręcz przeciwnie.

   Ciekawy był wątek ucznia i mentora, Van Cleef okazał się rewelacyjny w tej roli. Na równi z bohaterami położono też spory nacisk na przedstawienie broni, której używają. Faktycznie pistolety i strzelby w zasadzie nieodzowne dla westernu, na ogół są jedynie rekwizytami, na które nie zwracamy większej uwagi.


   Początkowo uderzyła mnie zbyt teatralna gra Gemmy, bo o ile Van Cleef zaprezentował się całkiem swobodnie, o tyle Giuliano zachowywał się nienaturalnie robiąc ciągle przesadne miny i gesty. W Powrocie Ringa było podobnie. Po pewnym czasie jednak idzie się do tego przyzwyczaić.

   Muzyka niezła, chociaż nie porywająca. Zdjęcia również dupy nie urywają. Od strony technicznej jest po prostu przyzwoicie. Bardziej zapada może w pamięć jedynie pojedynek konny na strzelby i salon z wyrzeźbionymi z drewna wielkimi rewolwerami.


   Zdecydowanie polecam, szczególnie fanom Lee Van Cleefa, bo to kolejna z jego ciekawszych ról.


czwartek, 15 maja 2014

Colorado (La Resa dei conti) 1966 reż. Sergio Sollima

   Simply i Mariusz znowu mieli rację. Nie ociągając się zbytnio sięgnąłem po La Resa dei conti i cały czas jestem pod wrażeniem tego rewelacyjnego filmu. Nie pamiętam już Van Cleefa z trylogii dolarowej, ale podług tego co ostatnio z nim widziałem muszę przyznać, że to najlepsza jego rola i faktycznie jeden z najlepszych spagwestów.



OPIS:

   Łowca głów Jonathan Corbett (Lee Van Cleef) próbuje zostać senatorem. Postanawia mu w tym pomóc przedsiębiorca kolejowy Brockston (Walter Barnes) w zamian za późniejsze wsparcie jego projektów w senacie. Pierw jednak panowie decydują, że Corbett wyruszy na jeszcze jedną akcję: zapoluje na zbiegłego gwałciciela i mordercę, celem nagłośnienia swojego nazwiska przed kampanią.



   Film pozytywnie zaskakuje już od pierwszych minut. Dostajemy mocną scenę, w której poznajemy głównego bohatera, a chwilę potem następuje zawiązanie akcji. Motyw polowania jest przedstawiony bardzo atrakcyjnie i podzielony na dwa etapy: pierw widzimy rywalizację Corbetta i Cuchillo (Tomas Milian), a potem grupową nagonkę na tego ostatniego. Zwroty akcji nie są zbyt gwałtowne, oszczędzono terapii szokowej i chyba dzięki temu tak łatwo chłonie się całą fabułę. Jak na dobry spaghetti western przystało intryga jest skonstruowana dość misternie i czeka nas parę niespodzianek. Fabuła cały czas trzyma w napięciu, dla złapania oddechu od czasu do czasu pojawiają się pewne dawki humoru.



   Świetna rola Van Cleefa. Nie dość, że w najlepszej formie, to jeszcze jest pozytywnym bohaterem, choć w rzecz jasna gruboskórnym wcieleniu. Poznajemy go jako najlepszego łowcę głów, lecz jego metody pozostają nieznane - zawsze pojawia się na krok przed swoimi ofiarami. Zobaczyć za to możemy jego umiejętności strzeleckie, z którymi zaliczyć go można w poczet najlepszych rewolwerowców Dzikiego Zachodu. Cuchillo jest do niego bardzo podobny. Dysponując wysoką inteligencją i bystrością umysłu daje radę wyrywać się z rąk Corbetta, a brak obycia z bronią palną rekompensuje umiejętnością rzucania nożami. To przeciwnicy warci siebie nawzajem.


   Pozostali którzy pojawiają się na drodze głównych bohaterów, odgrywają już mniejsze role, ale równie ciekawe i równie dopracowane. Tajemnicza wdowa (Nieves Navarro) z grupą kowbojów, niemiecki baron (Gerard Herter), ślamazarny policjant w Meksyku (Fernando Sancho), czy zakonnicy z kryminalną przeszłością. Wszystkich ich poznajemy tylko trochę, a to cholernie ciekawe postacie i ich wątki pozostawiają niedosyt.


   Morricone jak zawsze się spisał i mamy kilka niezłych utworów w tle. A jak już schodzimy na tematy poboczne to warto pochylić się nad zagadnieniami technicznymi. Jest naprawdę nieźle. Z takiego choćby Django momentami aż wylewała się taniocha i kiczowatość, a tutaj mamy przyzwoite zdjęcia, ładne rekwizyty i scenografie, klimatyczne plenery i wszystko to świetnie ze sobą współgra. Nie ma się czego powstydzić.



   Gorąco polecam :)



sobota, 10 maja 2014

Rzeka złoczyńców (Bad Man's River) 1971 reż. Eugenio Martin

   Kolejna z poleconych mi pozycji i ciąg dalszy mojej fazy na Lee Van Cleefa. Przed Państwem Rzeka złoczyńców.

OPIS:

   Banda Roya Kinga (Lee Van Cleef) po ostatnim skoku dzieli się łupem i rozchodzi. Sam Roy niemal natychmiast zostaje oszukany przez inną szajkę i traci swoją działkę. Wkrótce ponownie zwołuje grupę i planuje kolejny skok.


   Raz jeszcze tłem wydarzeń jest rewolucja meksykańska, mamy tu zatem kolejny western u schyłku ery Dzikiego Zachodu. Przyznaję że każdorazowo miło mi się patrzy na CKM-y i samochody u boku kowbojów. Z takich zbrojeniowych nowinek chciałbym jeszcze kiedyś zobaczyć western, w którym ktoś używałby gazów bojowych.


   Fabuła niestety trochę kuleje, brakuje jej dynamiki. Jest sporo strzelanin, wybuchów i ganianiny, ale zdaje się to wszystko być sposobem na wypełnienie pewnej pustki w scenariuszu. Bo i ani akcja nie jest porywająca, za wyjątkiem paru wątków, ani nie ma tu nic wyjątkowego i oryginalnego. Bohaterowie również nie są zbyt atrakcyjni, a wręcz papierowi. Widać że Van Cleef starał się jak mógł, ale nie dał z siebie wszystkiego (porównuję do innych dobrych ról).


   Naiwność fabuły i bohaterów są aż nazbyt naciągane. Lollobrigida grająca tu Alicię nie dała rady stworzyć tu na tyle autentycznej postaci bym uwierzył, że mogła ona tyle razy omamić pozostałych. Wśród innych bohaterów pierwszo i drugoplanowych trudno znaleźć kogoś ciekawego, może jeszcze generał Fierro (Sergio Fantoni), a poza tym same szaraczki. I ta nijakość bohaterów też wpływa na niekorzystny odbiór całości.


   Na humor specjalnie nie zwracałem uwagi, bo i komizm sytuacyjny do mnie nie przemawiał. Chociaż parę momentów było, choćby z wyjazdem po zakup armaty i przebieranką.


   A może tak zrzędzę, bo już mi się trochę przejadło to spaghetti?

   Dalej. Co do muzyki, to przez większość czasu jest ona nijaka, a w pewnej chwili wchodzi nawet jakiś rockowy kawałek, a takich zabiegów w westernach nie toleruję.

   Scenografie, kostiumy i rekwizyty w porządku, a w paru scenach wręcz świetne (choćby armaty w czasie oblężenia i pomysłowo przerobiony samochód). Nieszczególna zaś okazała się jakość obrazu. Na ogół oglądam filmy w niskiej rozdzielczości, ale i wtedy potrafię odróżnić czy pierwotnie obraz był dobry czy zły. Tutaj wygląda kiepskawo.





środa, 7 maja 2014

Człowiek z bulwaru Kapucynów (Chelovek s bulvara Kaputsinov) 1987 reż. Alla Surikova

   Radziecki western? To brzmi jak jakiś oksymoron, ale że fabuła zadziwiająco przypomina Lemoniadowego Joe, który koniec końców mi się podobał, to postanowiłem, że zobaczę.

OPIS:

   Do miasteczka na Dzikim Zachodzie przybywa Johnny First (Andrey Mironow) ze swoim projektorem i taśmami filmowymi. Początkowo sceptyczni miejscowi, szybko przekonują się do nowej rozrywki, na tyle że zmieniają nawet swoje zachowanie rezygnując z regularnego upijania się i bójek. Kino zbiera coraz to nowe rzesze fanów, czyniąc ich lepszymi ludźmi. Przeciwny jest temu właściciel saloonu (Oleg Tabakov), który traci zyski ze sprzedaży alkoholu.


Western o roli kina w świecie...

   Nie znam radzieckiej kinematografii, więc trochę trudno interpretować mi fabułę tego filmu. Twórcy niejednokrotnie dają do zrozumienia jak wielkie możliwości ma kino, potrafiąc zmienić ludzkie zachowania na lepsze. Takie zdanie wyraża nawet kilkakrotnie sam propagator nowej atrakcji, nazywając kino lekarstwem na społeczną degenerację (co ciekawe pastor (Igor Kvasha) twierdzi, że to opium dla narodu). Jak później widzimy medal ten ma dwie strony, bo filmy mogą działać również w negatywny sposób. 


   Czy Człowiek z bulwary Kapucynów miał mieć wydźwięk antyamerykański? Hmmm... kowboje są początkowo bandą najgorszych łajdaków, ale to raczej ich normalny wizerunek. W którymś momencie padają słowa o kraju znajdującym się nad przepaścią (chodzi o zepsucie moralne), który uratować może tylko kino. A tak się składa, że projektor przywozi do miasteczka obcy. Jak na ukazanie zgniłej Ameryki, to miasteczko mimo wszystko robi przyjemne wrażenie. Myślę że film jest apolityczny, a jedyny nacisk położono na ukazanie roli i możliwości stojących przed kinem.

Czy to John Wayne na ścianie? :o
...i świetna parodia gatunku.

   Ten film to znakomita parodia westernów, ukazująca ich charakterystyczne elementy w sposób karykaturalny. Mamy więc saloon, mamy kowbojów, z których każdy jest twardym sukinkotem, mamy dziwki, strzelaniny i whisky. Indian też mamy. Całość okryta w oparach nonsensu. Ja ubawiłem się całkiem nieźle.


   Co ciekawe, wśród wyświetlanych przez Firsta filmów można zobaczyć Wjazd pociągu na stację i Polewacza polany Lumierów, a także któryś z Chaplinem. Innych nie dałem rady zidentyfikować.

   Zaskoczyły mnie naprawdę dobre zdjęcia, niestety ciągle myślę stereotypami, więc po radzieckim filmie spodziewałem się jakiegoś rozmazanego, albo ziarnistego gówna wizualnego, a otrzymałem całkiem przyzwoity obraz. Ba! Kostiumy i scenografie również niczego sobie, że o umiejętnościach jeździeckich i strzeleckich aktorów nie wspomnę. Gdyby nie język rosyjski można by pomyśleć, że to amerykańska produkcja.


   Prócz odjechanego humoru jest też sporo śpiewu. Nie przepadam za musicalami, ale tutaj wsłuchanie (lub wczytanie) się w tekst piosenek znakomicie uzupełniało pewne wątki. Zresztą po rosyjsku to całkiem melodyjnie i przyjemnie wychodzi. Tak więc kolejny plus.


   Zdecydowanie jest to lepsza parodia westernu od Lemoniadowego Joe, który momentami był psychodeliczny, czy bardzo nierówno nasyconych dowcipem Trzech Amigos. Człowieka z bulwaru Kapucynów gorąco polecam, bo to kapitalny film, a przy tym wyjątkowa ciekawostka w gatunku.


poniedziałek, 5 maja 2014

El Condor 1970 reż. John Guillermin

   Co to był za film! Dawno już nie widziałem czegoś równie widowiskowego!

OPIS:

   Luke (Jim Brown) ucieka z więzienia, rusza na pustynię El Condor gdzie znajduje się fort pełen złota. Po drodze kaptuje wspólnika, oszusta Jaroo (Lee Van Cleef). Mężczyźni sprzymierzają się jeszcze z liczącym prawie setkę wojowników oddziałem Apaczów i ruszają po złoto.


Wielkie widowisko z porywająca fabułą

   Zawiązanie akcji następuje błyskawicznie już na samym początku i aż do końca nie można narzekać na nudę. Ogólna koncepcja nie jest może super oryginalna, ale już pojedyncze wątki składające się na całą fabułę zaskakują niemal na każdym kroku. To dobrze przemyślana i zrealizowana opowieść.

   Po ostatnich nieciekawych doświadczeniach z filmami komediowymi, czy też około komediowymi (Trzej Amigos, Powrót Robin Hooda), spora dawka humoru w El Condor okazała się strzałem w dziesiątkę, bo zabawne sytuacje czy dialogi rozdzielone są w odpowiednich momentach i odstępach, a co ciekawe, prowokuje je głównie Van Cleef, po którym za cholerę bym się tego nie spodziewał.


   A skoro już przy nim jesteśmy, to chociaż prezentuje się znakomicie, to tym razem Jim Brown gra pierwsze skrzypce. Niemniej jednak Van Cleef nie pozostaje daleko w tyle. Przytoczę tu pewną sytuację z początku filmu. Kiedy Jaroo sprowadza grupę rzezimieszków w przygotowaną przez siebie zasadzkę i okazuje się, że zamiast kilku przybyło ich kilkunastu, z niepokojem w  oczach mówi:
- Jestem już na to za stary.
A chwilę potem urządza jatkę i pokazuje, że wcale nie jest :D


   Obu głównych bohaterów cechuje wręcz ułańska fantazja. Swoją drogą nie brakuje jej też stronie przeciwnej w postaci komendanta Chaveza (Patrick O'Neal). Żeby jednak było ciekawiej Jaroo prócz celnego oka i bystrego umysłu, okazuje się wyjątkową mendą i oszustem, ale też nie do szpiku kości. W przerwach pomiędzy mniejszymi i większymi łajdactwami potrafi zaskoczyć zarówno wielkim sercem jak i urokiem osobistym. Nieodgadniona pozostała dla mnie Claudine (Marianna Hill), której motywów nie mogłem rozgryźć, widząc przed sobą jedynie znudzoną i rozpuszczoną dziunię.


   Jeśli w ostatniej recenzji chwaliłem walczące strony za pojedynek umysłów, to aż nie wiem co powiedzieć teraz. Podstępy obu wrogich grup i niespodzianki, których sobie nie szczędzą, wręcz wbijają w fotel.


   Poraża skala widowiskowości filmu. Fort prezentuje się jak twierdza w Kamieńcu Podolskim. Do tego dochodzi jego liczna obsada i mam tu na myśli dziesiątki wykorzystanych statystów. Sceny batalistyczne zrobione z niesamowitym rozmachem, którego nie spodziewałbym się w 1970 roku. Wybuchy, strzelaniny... wszystkiego jest pod dostatkiem.


   Zdecydowanie polecam!



P.S. Jest też całkiem sporo cycków ;D

niedziela, 4 maja 2014

Barquero 1970 reż. Gordon Douglas

   Jak polecił Simply tak wziąłem się za Barquero i jestem bardzo zadowolony. Już teraz zdradzę, że następny będzie, za radą Mariusza, El Condor.

OPIS:

   Banda Jake'a Remy'ego (Warren Oates) napada na pewne miasteczko i wymordowuje wszystkich jego mieszkańców. Z łupami zamierzają uciec do Meksyku, ale na ich drodze stoi rzeka. By ją pokonać bandyci zamierzają przeprawić się promem. Trójka zwiadowców wysłanych do jego przejęcia sama wpada w pułapkę. Przewoźnikowi Travisowi (Lee Van Cleef) udaje się w ostatniej chwili przetransportować osadników znad rzeki na drugi brzeg.


Prawdziwa niespodzianka

   Film zaczyna się masakrą. Aż mnie zatkało, bo pomysł bandytów okazał się tyle szalony co prosty: by obrabować miasteczko wymordowali po prostu wszystkich jego mieszkańców. Poziom brutalności daje już pewne pojęcie o charakterze tego westernu, od początku widać, że będzie się działo. Oates z początku nie jest zbyt przekonujący w roli przywódcy bandy, o wiele lepiej wypada jego prawa ręka Francuz Marquette (Kerwin Mathews), który jest mózgiem grupy.

   Na Van Cleefa nie trzeba długo czekać. Jego postać jest tajemnicza i wyraźnie izoluje się od osadników znad rzeki, widać zresztą że to człowiek zupełnie innego rodzaju. Od jego przyjaciela Phila (Forrest Tucker) dowiadujemy się, że obu panów irytuje nadchodząca cywilizacja i dlatego wolą trzymać się z dala od osadników, z wzajemnością zresztą.


   Mimo niechęci Travis ratuje osadników przed bandytami, jest chyba jedyną osobą, która zdaje sobie sprawę z powagi sytuacji i potrafi jakoś pokierować działaniami. Intrygują jego motywy, można odnieść wrażenie, że ma jakieś swoje powody, które pchają go w tej sytuacji do działania. Z drugiej strony wygląda po prostu na zrzędę, który na pokaz darzy wszystkich pogardą, ale w krytycznych momentach pokazuje, że ma serce.

   To o tyle ciekawa historia, że przeciwnicy nie ganiają się po pustyniach czy preriach, a siedzą cały czas na przeciwko siebie, po dwóch stronach rzeki. I to nie spowalnia akcji, wręcz przeciwnie, na brak wrażeń ciężko narzekać. Niektóre rozwiązania są ciut naiwne, jak choćby starcie osadników z uzbrojonymi w nowoczesne karabiny, zaprawionymi w walce bandytami. Można też zadać sobie pytanie, czemu bandyci nie zbudują własnej barki, mając pod dostatkiem drewna i narzędzi, co byłoby mądrzejsze od bezczynnego czekania. Poza tym jest dobrze, bohaterowie odwołują się nie tylko do siły swoich karabinów, ale i umysłów. Aż miło patrzeć na intelektualne wysiłki zbirów w dążeniu do wyjścia z patowej sytuacji, a także na kontr posunięcia Travisa i Phila.


   Oates którego rola nie przypadła mi z początku do gustu, potem się wyrobił, chociaż chyba ciekawszy w jego grupie i tak był Mathews. Udało mu się wykreować genialną postać prawej ręki szefa, człowieka którego stać na własne zdanie w obliczu przywódcy, a przy tym będącego oryginałem i wprowadzającego humor w wielu sytuacjach. Van Cleef ciągle w dobrej formie cieszy zarówno sprawnością fizyczną jak i ciętym językiem. Jak zawsze oszczędny w słowach, tylko potęguje tajemniczy nastrój wokół swojej osoby. Forrest Tucker w roli jego kumpla trochę mnie zaskoczył, bo na pierwszy rzut oka zdawał się być jakąś miernotą wyciągniętą żywcem z westernu z lat 50', ale szybko pokazał, że to tylko pozory i w rzeczywistości ma jaja. Szkoda że nie rozwinięto postaci Noli, granej przez Marię Gomez, bo aż się oto prosiła.


   A do tego wszystkiego fajna muzyka i w gruncie rzeczy nie najgorsze scenografie i kostiumy. Zresztą jak na specyficzne umiejscowienie akcji dużo nie było potrzeba. I dobrze, twórcy pokazali, że nie tak trudno zrobić dobry western. Polecam.