niedziela, 22 maja 2016

Twarzą w twarz (Faccia a faccia) 1967 reż. Sergio Sollima

   Odkrywania klasyków (spaghetti) westernu na nowo, ciąg dalszy. Po fantastycznej Kuli dla generała kolejny nieprzeciętny przedstawiciel gatunku: Twarzą w twarz.

   Film opowiada o nauczycielu z Północy Bradzie Fletcherze, który  udaje się na Południe ze względu na suchszy klimat służący jego zdrowiu. Na miejscu profesor z własnej winy, a bardziej głupoty staje się zakładnikiem bandyty Solomona "Beauregarda" Benneta, a z czasem, na skutek splotu rozmaitych zdarzeń, towarzyszem jego wędrówki. Profesor to prawdziwy humanista, człowiek inteligentny i oczytany, kierujący się moralnością, która każe mu pomagać nawet swoim oprawcom, takim jak Bennet. Inna sprawa, że Fletcher zupełnie nie przystosowany do warunków życia na Dzikim Zachodzie staje się w pewien sposób uzależniony od Beau. Ten z kolei to prymityw, aczkolwiek osoba zaradna i swobodnie odnajdująca się w świecie bezprawia.

   Związani ze sobą przez jakiś czas, gdy Bennet jest ranny, nawiązują cienką nić sympatii, jednocześnie budząc u siebie wzajemną fascynację. Beau nie lekceważy mądrości Fletchera, chociaż często go nie rozumie lub nie chce się z nim zgodzić. Brad za to wiedziony ciekawością nie może się oprzeć poznawaniu i smakowaniu tego zupełnie nowego świata. I choć zupełnie tu nie pasuje, ani sobie nie radzi to na przekór próbuje coraz to nowych rzeczy jak choćby strzelania z pistoletu co budzi w nim pewne skłonności do posiadania siły, z których do tej pory nie zdawał sobie sprawy.


   Ta początkowa fascynacja profesora dzikim i wolnym życiem Benneta, nie od razu go zmienia. Długo jeszcze pozostaje naiwnym, miłosiernym mięczakiem, a nieświadomy zagrożenia Beau pokazuje mu coraz to nowe możliwości. Najciekawsza jest faza, w której mężczyźni zaczynają się wymieniać wyznawanymi przez siebie wartościami, porzucając swoje dawne przekonania na rzecz tych wyznawanych przez towarzysza. W przypadku Beau są to drobne, kosmetyczne zmiany, zaczyna bardziej kierować się rozumem niż intuicją i nieco łagodnieje. Za to Fletcher czerpie pełnymi garściami ze świeżych wzorców, dając upust żądzy posiadania władzy i stosowania przemocy.

   Twarzą w twarz to jednak nie tylko film psychologiczny pokazujący jak mogą zmieniać się ludzie, czy też jak rodzą się potwory. To też kawał świetnego spagwestu w klasycznym rozumieniu. Na naszych oczach Beau odtwarza swoją bandę, napada na pociągi i banki, mierzy się z przeciwnikami. A wrogów mu nie brakuje, zarówno zewnętrznych jak i wewnętrznych, bo oto Brad przechwytuje powoli jego władzę, na ogonie siedzi człowiek Pinkertona, a lokalne władze szykują się do ostatecznej rozprawy z jego Dziką Hordą.


   Jak na karuzeli co chwilę zmienia się układ sił. Fletcher okazuje się poważnym wsparciem dla bandy Benneta, planując skoki będące zbyt skomplikowanymi do zorganizowania dla prostych bandytów. Jednocześnie zyskuje sobie w grupie coraz wyższą pozycję, nie tylko dzięki wiedzy, ale i okazywanej coraz częściej brutalności i bezwzględności. Punktem kulminacyjnym, po którym staje na drodze bez powrotu staje się gwałt na jednej z kobiet zamieszkujących osadę bandytów i walka z jej ukochanym. Udowodniwszy, że jest w stanie zabijać, Fletcher staje się pełnoprawnym członkiem grupy, a wkrótce szaleńcem o dyktatorskich zapędach.

   I tak tym co początkowo oczarowało go w tej osadzie była prostota i autentyczność, a także wolność, z której korzystają mieszkańcy. Ci sami, których wkrótce zamienia w niewolników i prywatną armię. Sekwencja ukazująca początkowo ich sielankowe życie jest naprawdę długa, dając chwilę wytchnienia po niedawnych trudach wędrówki i jednocześnie będąc jaskrawym kontrastem do tego co za chwilę ma nastąpić. I chociaż im bliżej końca tym bardziej Sollima się zagalopowuje to nie jest to wadą. Dla widzów żądnych krwi i strzelanin koniec Twarzą w twarz to prawdziwa gratka, zaś dla tych bardziej zainteresowanych psychologicznym aspektem produkcji finał również daje ciekawe podsumowanie przemiany jaką przeszli Brad i Beau.


   Nie da się jednak ukryć, że Faccia a faccia to wielka pochwała wykształcenia. Historia Fletcher dowodzi, że mając wiedzę można zyskać siłę i sięgnąć po władzę. Losy bohaterów różnie się plotą. Zmieniają oni fronty, a nawet są w stanie poświęcać życie bliskich, czy też niewinnych w imię osiągnięcia założonego celu. Tak że pod koniec zaciera się granica między dobrymi, a złymi. Zostają tylko silniejsi mordujący słabszych i tylko nieliczni w chwili próby są w stanie się opamiętać i stanąć po właściwej stronie. Choćby tylko na moment.


wtorek, 10 maja 2016

Kula dla generała aka Gringo (Quién sabe?) 1966 reż. Damiano Damiani

   Wiele westernowych tytułów jeszcze przede mną, ale chwilowo zdecydowałem się przypomnieć sobie te już kiedyś obejrzane. Robię to oczywiście dla przyjemności, ale nie tylko, gdyż kilka lat temu gówno się znałem na westernach, więc i w pełni nie mogłem ani zrozumieć, ani nacieszyć się tymi dziełami. Myślę, że teraz kiedy już przemierzyłem kawałek Dzikiego Zachodu seanse te staną się bardziej owocne. Nie przypadkiem pierwszym spośród wybranych jest Kula dla generała, film tak zajebisty, że w przeciwieństwie do wielu innych na długo zapadł mi w pamięć.


   Przede wszystkim zaznaczyć trzeba, że to western zapatowski, jeden z tych, których akcja rozgrywa się najpóźniej, bo wbrew klasycznej konwencji już w wieku XX, a konkretnie w czasie rewolucji meksykańskiej 1910-1917. Bohaterem jest młody Amerykanin (Lou Castel), którego pociąg zostaje zaatakowany przez bandytów. W czasie krwawej strzelaniny gringo z niewyjaśnionych powodów pomaga napastnikom zwyciężyć, a potem wmówiwszy im, że sam jest ofiarą meksykańskiego reżimu, przyłącza się do bandy, która jak się okazuje grasuje po okolicy zdobywając broń dla rewolucyjnych oddziałów generała Eliasa (Jaime Fernández).

   Kula dla generała prócz czystej rozrywki w postaci strzelanin i awantur obrazuje widzowi również mechanizm działania rewolucji. Bandyci których losy śledzimy, na każdym kroku podkreślają, że walczą "dla ludu" przeciwko reżimowi, kiedy jednak po potyczkach z wojskiem biorą jeńców to chwilę potem ich rozstrzeliwują, a przecież szeregowcy to prości ludzie wywodzący się właśnie z "tego ludu", dla którego walczą.


   Zresztą szybko okazuje się, że broń, którą zdobywają dla bojowników generała Eliasa, ma im być w rzeczywistości sprzedana, a nie ofiarowana. Jedynie nieco pomylony El Santo (Klaus Kinski), brat herszta El Chuncho (Gian Maria Volontè), wierzy, że razem z towarzyszami walczy w imię idei, a oni skutecznie ukrywają przed nim prawdę. Jest to smutny dowód na to, że tylko szaleńcy mogą wierzyć w słuszność krwawych czynów w imię rewolucji. W całej tej zbieraninie jedynie Amerykanin nazwany przez nich Nino nie ukrywa, że zależy mu głównie na pieniądzach. Jest przy tym bezwzględny i cyniczny, lecz w bardziej chłodny sposób, co różni go od nieco prymitywnych i porywczych Meksykanów, a jednocześnie przyczynia się do zwiększenia efektywności ich działań. I mimo iż zupełnie do nich nie pasuje, odróżniając się młodzieńczą, niewinną twarzą, eleganckim ubiorem i dość sztywnym zachowaniem, to wkrótce staje się drugim po szefie, a nawet jest w stanie tak manipulować bandą, by robiła to czego on chce.

   Kula dla generała to nie tylko obraz rewolucji (przy czym nie należy na to patrzeć pod kątem historycznym, bo nie spotkamy tu ani historycznych postaci, ani autentycznych wydarzeń) i westernowa awantura. To też ciekawe spojrzenie na relacje międzyludzkie, szczególnie stosunki meksykańsko-amerykańskie. Nino gardzi nimi na każdym kroku, czy to wpychając się przed kolejkę po bilet na stacji, czy też pytany o to jak mu się podoba Meksyk udziela otwarcie niepochlebnej odpowiedzi. Sami zaś Meksykanie zdają się potwierdzać słuszność jego postawy, bo choćby we wspomnianej wyżej kolejce nie sprzeciwiają się, ograniczając jedynie do cichego pomruku niezadowolenia. Nawet sam Chuncho liczy się z jego zdaniem, a w krytycznym momencie poświęca życie starego kompana właśnie dla niego, choć w zasadzie ledwo go poznał. Przy okazji uwydatniają się ciekawe cechy charaktery Chuncho: jest szczery, ufny i chce cieszyć się z życia czym nadrabia trochę swój prymitywizm, stając się jednocześnie najbarwniejszą i najsympatyczniejszą postacią w bandzie, a także kompletnym przeciwieństwem Nino.


   Obraz większości mieszkańców tego kraju nie jest zbyt zachęcający. To w większości prości chłopi, którymi można manipulować wedle uznania, wspomniani bandyci kierujący się bardzo elastyczną moralnością i garstka cywilizowanych ludzi, których spotkać można w miastach lub pojedyncze osoby na prowincji jak choćby ziemianin z żoną, którzy mimo iż nie wyrządzili nikomu krzywdy stają się ofiarami rewolucji rozgoryczonego motłochu, ale dopiero wraz z nadejściem bandy Chuncha, gdyż wieśniacy sami nie mają wystarczająco odwagi. Triumf nie trwa zresztą długo, bo wkrótce sami stają się ofiarami masakry urządzonej przez wojska rządowe. I tak się to szaleństwo kręci bez końca.


   Uff, troszkę się rozpisałem, bo faktycznie Gringo (pod takim tytułem też można ten film spotkać) to jeden z lepszych spaghetti westernów jakie dane mi było zobaczyć. Prócz niesamowitej głębi na pochwałę zasługuje też to co widać na pierwszy rzut oka, a mianowicie scenografie, kostiumy, rekwizyty. Nie ma tu może wielkiego rozmachu, jak przy wysadzaniu mostu w Dobrym, złym i brzydkim, ale dostajemy całkiem przyzwoitą scenę napadu na pociąg, niezłe zajęcie fortu z fajerwerkami czy strzelaninę z CKM-em. I o ile CKM stanowi istotny element układanki wiodący bohaterów do celu, to już scena przejażdżki samochodem, gdzie bandyci dają upust swemu zachwytowi tym cudem techniki, nie posuwa akcji do przodu, ale uwypukla ich cywilizacyjne zacofanie. Co obok kultu jakim otaczają CKM jest całkiem ciekawym zjawiskiem.


sobota, 7 maja 2016

Una Nuvola di polvere... un grido di morte... arriva Sartana (1970) reż. Giuliano Carnimeo

   Sartana jest oszczędny w słowach, lecz nie jest milczkiem, ma poczucie humoru, chociaż sprowadza się ono do lekkich uśmieszków i złośliwych docinków. To bohater, któremu wszystko się udaje. Jest naprawdę nieprzeciętny i jak na takiego bohatera przystało nie musi torować sobie drogi do celu pięściami i kulami z rewolweru (choć jak trzeba to i z tym nie ma problemów). Upodabnia go to do Bezimiennego z trylogii dolarowej, ale Sartana jest o wiele zdolniejszy. Tym samym jego intryga dążąca do skłócenia i zmylenia licznych przeciwników ma o wiele większy rozmach, ale co ciekawe jej realizacja przychodzi mu nadzwyczaj łatwo. Drugim tak zdolnym spagwestowym sukinkotem jak pamiętam był Sabata, ale on korzystał z pomocy dwóch sojuszników, podczas gdy Sartana rozgrywa wszystko na własną rękę.


   Zaczyna z jajem, bo postanowiwszy zawalczyć o dwa i pół miliona dolarów oddaje się do więzienia tylko po to, by spotkać się z przesiadującym tam znajomym i wyrwać go zza krat. Robi przy tym rozpierduchę jak sto pięćdziesiąt wodząc wszystkich za nos. Różne już rzeczy widziałem w spaghetti westernach, ale taki początek daje całkiem niezłego kopa na resztę filmu, przy czym akcja dalej nie zwalnia, a przyspiesza i zatacza coraz szersze kręgi.

   Podstęp głównego bohatera jest na tyle rozbudowany, że stara się on skłócić ze sobą szeryfa, wdowę po jego bracie, właściciela kasyna, przybyłych po łup zbirów i szefa lokalnej bandy. Jednocześnie spotykając się z nimi i napuszczając na siebie zbiera od każdego potrzebne mu do rozwiązania zagadki informacje, samemu wydzielając jedynie odpowiednio wyselekcjonowane strzępy wiadomości. Nie zważa na niebezpieczeństwa związane z każdą z takich wizyt, ba, jest na tyle bezczelny, że każdemu mówi, iż jest teraz ich partnerem.


   Jak na rewolwerowca z wyższej półki przystało Sartana ma swoje znaki rozpoznawcze. Po pierwsze elegancki ubiór, sugerujący raczej, że jest szanowanym obywatelem czy przedsiębiorcą niż awanturnikiem prowadzącym krwawą grę o wielkie pieniądze. Po drugie i najważniejsze, tak jak Django miał swoją trumnę, a Banjo w Sabacie swoje, no właśnie banjo, tak Sartana ma organy. Takie jak w kościele.

   Jego przeciwnicy nie są już tak barwni. To klasyczni, lepiej sytuowani, lecz chciwi mieszkańcy miasteczka, napływowa hołota jakiej pełno się kręci po Dzikim Zachodzie, czy niepozorna, ale nieustępująca wyżej wspomnianym kobieta. Wyróżnia się tylko jeden. Samozwańczy generał Monk. Świr napieprzający biczem kogo popadnie za byle przewinienie, albo tylko za to, że akurat nawinął mu się pod rękę. Przypomina trochę takiego klasycznego spaghetti westernowego szefa bandyty, ale jest o wiele ciekawszą postacią niż tacy zazwyczaj bywają.


niedziela, 24 kwietnia 2016

Slow West (2015) reż. John Maclean

   Coś nawet sporo ostatnio westernów, które odzierają Dziki Zachód z całej jego romantycznej otoczki. Dopiero co była Eskorta Tommy Lee Jonesa, gdzie bohaterowie przemierzali surowe i bezkresne zachodnie terytoria spotykając się po drodze jedynie z przemocą, biedą i marazmem. Obraz daleki od tego czym przez dekady karmiły nas westerny. A to cały czas historie ludzi, którzy jechali tam w poszukiwaniu lepszego życia.


   Nie inaczej jest w Slow West, główny bohater wyjechawszy ze Szkocji w pogoni za ukochaną  przemierza zupełnie inny świat, niemal dziewicze tereny, na których ze świecą by szukać w miarę cywilizowanych ludzi. Po drodze spotyka spalone wioski Indian, których zrezygnowane i bezsilne kobiety uchodzą z dziećmi, podczas gdy biali łowcy urządzają po lasach polowania na ich mężczyzn. To już nie ci czerwonoskórzy wojownicy, którzy dawniej byli postrachem kolonistów, a później Amerykanów. W tych czasach, a mamy rok 1870, wielu pogodziło się już z losem i żyją w rezerwatach, a inni starają się jeszcze zachować wolność, choć ich dni zostały już policzone.


   Indianie to nie jedyny smutny obrazek tej pięknej, lecz surowej krainy. Zdarzają się też złodzieje, którzy kradną z głodu, biedy, braku innych możliwości. Niektórzy zostawiają swoje ofiary przy życiu, inni choć wbrew sobie gotowi są zabić, a są i tacy, dla których ludzkie życie nic nie znaczy. Także mimo iż ciężko kogokolwiek spotkać na tym odludziu to i tak lepiej unikać obcych. Nawet jeśli, jak nasz nastoletni bohater, ma się doświadczonego przewodnika. Po drodze prócz niebezpiecznych zdarzają się też zwyczajnie dziwne postaci, jak choćby trzech Murzynów śpiewających na totalnym zadupiu o miłości. Wybijając na bębnach afrykańskie rytmy zupełnie nie pasują do tego miejsca. Podobnie zresztą jak biali.


   Tytuł Slow West może nieco mylić, co prawda akcja nie pędzi tutaj na łeb, na szyję, a niektóre sceny trwają naprawdę długo, ale fabuła zapewnia odpowiednio dużo zwrotów akcji i dramatycznych momentów. My zaś nie bombardowani ciągłymi strzelaninami i pościgami mamy szansę wczuć się w sytuacje bohaterów, którym przychodzi mierzyć się z siłami przyrody i nieprzyjaznych ludzi. No i oczywiście możemy rozkoszować się krajobrazami, pięknymi i jak widać na pierwszy rzut oka nieprzypadkowymi.

   Duet głównych bohaterów to pewna zagadka. Młody Jay Cavendish jest tak mocno nieogarnięty i naiwny, że aż uroczy. Jednocześnie cała ta draka ze ściganiem ukochanej przez ocean i obcy kontynent skłania do pytania czy ten dzieciak jest aż tak głupi, czy to może aby ostatni wielki romantyk na kuli ziemskiej. A choć wydaje się to niemożliwe to jego przewodnik Silas Selleck stanowi jeszcze większą zagwozdkę. Niejasnym jest skąd się wziął u boku młodzieńca, a jeszcze bardziej czemu tak ochoczo mu pomaga, wykraczając momentami poza rolę przewodnika, a zbliżając się bardziej do ojca. Ta podróż to dla niego zdecydowanie coś więcej niż pięćdziesiąt dolarów z góry i drugie pięćdziesiąt po robocie. Na pierwszy rzut oka widać, że to facet z przeszłością i co dziwne porządny gość. Takie połączeni czyni ich duet naprawdę wyjątkowym pośród otaczających dziwaków, desperatów i degeneratów.

   Ach! I prawie bym zapomniał. Muzyka. Smutna, przeciągająca się, w jakiś sposób podobna do kompozycji Mihaly'a Viga, którego utwory znam z filmów Beli Tarra. Tutaj idealnie komponowała się z obrazem i toczącą się akcją, mimo iż różna od typowych westernowych motywów.


niedziela, 17 kwietnia 2016

Sznur i rewolwer (Une Corde, un Colt) 1969 reż. Robert Hossein

   Bez wątpienia jest to spaghetti western, ale różni się on od wielu innych przedstawicieli swego gatunku. Z reguły akcja tych filmów pędzi na złamanie karku, dzieje się dużo i intensywnie. A tu jest trochę inaczej.

   Zaczyna się od pościgu. Grupa jeźdźców goni kogoś przez pustynię. Dojeżdżają w końcu pod dom uciekiniera, gdzie ten, ranny, pada na ganku w ręce swej ukochanej. Mimo tak rozckliwiającej scenki jego prześladowcy nie mają litości i wieszają typa na pierwszym z brzegu drzewie. Zaraz potem odjeżdżają, a my dowiadujemy się, że to klan Rogersów, którzy dążą do przejęcia ziemi (i władzy) w całej okolicy. Tu klasyka gatunku: bogata rodzina, której głową jest przedsiębiorczy, ale i bezwzględny ojciec, do tego trzech synów łajdaków, banda zbirów na ich usługach, opłacony szeryf i zastraszeni przez nich mieszkańcy.


   No sztampa wręcz monumentalna. A mimo to jak zapowiedziałem na początku, Sznur i rewolwer mocno wyróżnia się wśród filmów swego rodzaju. Przede wszystkim jedną z głównych ról gra tutaj kobieta, wdowa po zabitym, Maria (Michèle Mercier). To ona wynajmuje rewolwerowca Manuela, dawnego przyjaciela męża i to ona jest motorem napędowym machiny zemsty wokół której kręci się cała fabuła. Wybór tej aktorki i powierzenie jej tak rozbudowanej roli (jak na kobiece standardy spagwestów) z jednej strony budzi pewne zaskoczenie, ale jeśli wziąć pod uwagę, że reżyser i jednocześnie odtwórca roli Manuela Robert Hossein przeszedł z Michele całą serię Angeliki to staje się to już zrozumiałe.


   Dla kontrastu bracia charyzmatycznej Marii są pazernymi tchórzami. Postaciami nawet nie negatywnymi, a wręcz nijakimi. Ofiarami powołanymi przez twórców do istnienia tylko po to, by bardziej skomplikować intrygę. No i komplikują całkiem fachowo, dając spore pole manewru rewolwerowcowi, a to już nie byle kto. Milczący, oszczędny w gestach i pieruńsko skuteczny w pewien sposób przypomina Bezimiennego Eastwooda, czy niektóre postaci Lee Van Cleefa, ale czegoś mu brakuje. Zdaje się być zupełnie pusty w środku, podczas gdy przy innych tego typu bohaterach, czuć że za przybraną maską wiele się kryje.


   Co jednak warte uwagi, Manuel się nie pierdoli. Dla osiągnięcia założonego celu jest w stanie zabić niewinnych ludzi. Przyznaję, robi wrażenie. Niestety nie jest tak cały czas, wiele jego zagrywek określiłbym mianem oklepanych. Szczęśliwie rewolwerowiec intryguje jeszcze z innego powodu: jego relacje z wdową po zabitych pozostają niejasne, a widać, że coś ich musiało łączyć. Bez obaw, nie ma tu żadnego wyświechtanego love story, a jedynie ciekawy wątek daleko w tle.


   Przede wszystkim jednak Sznur i rewolwer wyróżnia się ilością rozwleczonych scen. Kiedy ganiają się przez pustynię, negocjują umowy i przeprowadzają porwania, wszystko to rozgrywa się bez pośpiechu. Nie mówię, że to źle, po prostu inni reżyserzy przyzwyczaili mnie do tego, że pokazują z reguły tylko tyle ile wymagane jest, by posunąć akcję do przodu i idą dalej (za wyjątkiem dłużyzn ze względów artystycznych, czyli jakieś tam ładne widoczki itp.). Czy to spowolnienie tutaj było potrzebne? Bez niego zapewne film upodobnił by się do innych pokrewnych, choćby ze względu na tempo, a tak mamy czas, by cieszyć się zemstą na zimno. A rozgoryczona wdowa łatwo nie odpuszcza.


   A jest i jeszcze jeden smaczek, o którym nie wspomniałem - ghost town, opuszczone miasteczko na pustyni będące punktem wypadowym tajemniczego rewolwerowca, o ileż ciekawsze rozwiązanie niż gdyby miał mieszkać w hotelu w miasteczku i stamtąd prowadzić swe rozgrywki. A tak, jeśli akurat nie ma nic do roboty to może sobie posiedzieć na rozsypującym się ganku, czy pokręcić zakurzona ruletką w zrujnowanym saloonie.

   Całość okraszona została całkiem przyjemną muzyką, stosownie do tempa akcji również nieco spowolnioną, rzekłbym nawet: relaksacyjną. Komponuje się to wyśmienicie. I co ciekawe, mimo iż film jest taką spokojną odmianą spaghwestu, to koniec końców trupów tu nie brakuje, można powiedzieć, że ich liczba osiąga przyzwoity poziom, zarówno pod względem ilościowym jak i... hmmm... jakościowym , jeśli patrzeć na znaczenie bohaterów dla całej historii.


poniedziałek, 11 kwietnia 2016

Billy Dwa Kapelusze (Billy Two Hats) 1974 reż. Ted Kotcheff


   Zaczyna się o poranku. Miasteczko leniwie budzi się do życia, a z nim trzech złodziejaszków. Nie wiedzą, że są już na celowniku lokalnego szeryfa, dlatego próba pojmania i strzelanina jest dla nich równym zaskoczeniem co dla nas. A jako, że nie jest to spaghetti western to cała zadyma kończy się równie szybko jak się zaczęła. Jeden z przestępców ponosi przy tym śmierć, drugi zostaje pojmany przez stróża prawa, a trzeci zbiega. I dopiero w tym momencie zaczyna się właściwa akcja.

   Aczkolwiek akcja tutaj to trochę przekorne określenie, bo posuwa się ona bardzo powolutku. Bohaterowie leniwie przemierzają pustynię, bez pośpiechu posilają się w zajeździe na odludziu i dopiero ich ucieczki i pościgi nabierają nieco tempa, ale tylko do pierwszego postoju, by znów przypomnieć nam widzom, że nie oglądamy klasycznego westernu czy napompowanego akcją spaghetti, a film, który jak wiele mu podobnych amerykańskich produkcji w latach 70' aspirował do pokazania Dzikiego Zachodu na nowo.

   Bohaterowie nie urządzają nam krwawych i widowiskowych spektakli, ich dialogi nie są soczyste, błyskotliwe i zakończone ciętą ripostą, Indianie wyłamują się schematycznemu wizerunkowi, bo choć widzimy zgraję degeneratów to jest to autentyczna zgraja degeneratów, a nie jacyś przebierańcy z powieści za pięć centów. Nawet romans który się rozgrywa w pewnym momencie daleki jest od typowych hollywoodzkich love story.


   Arch (Gregory Peck) i Billy (Desi Arnaz Jr.) też wyłamują się ze schematu bandytów. Starają się unikać przemocy, są tolerancyjni i dbają o siebie nawzajem. Można by rzec przyzwoici faceci, którzy jedynie zbłądzili, w którymś momencie. Tymczasem szeryf (Jack Warden) okazuje się być rasistą pogardzającym mieszańcami jak Billy. W przeciwieństwie do ściganych nie wzbudza sympatii. Jak na swój fach przystało nie należy on do ludzi miękkich, będąc wyjątkowo upartym w dążeniu do celu i brutalnym w starciu z przestępcami (bez względu na to jak miłymi gośćmi by nie byli). Jest on też obok swojego kumpla, właściciela zajazdu, swego rodzaju ciekawostką, żywym dowodem na przemijanie starego świata.

   W przerwie od wymierzania sprawiedliwości podstarzali panowie wspominają stada bizonów, które dawniej sięgały po horyzont, podczas gdy młody Billy zapytany czy widział kiedyś to zwierzę przecząco kręci głową. Za to oni pamiętają też Indian, którzy zajmowali te ziemie, a obecnie stanowią garść degeneratów, od czasu do czasu opuszczających rezerwat w poszukiwaniu whisky. Wspomnienie o mającej powstać linii kolei i związanej z nią możliwości zarobku ostatecznie sygnalizuje, że pewna era przemija.


   Twórcy filmu podejmują też jeszcze jedno zagadnienie społeczne. W przeciwieństwie do klasycznych westernów gdzie kobiety były hołubione, a tych, którzy podnosili na nie rękę spotykała kara, tutaj żona farmera jest przez niego bita, co on sam określa mianem normalnego, a nawet potrzebnego, a goście choć temu przeciwni, stan ten tolerują. Wzmianka o zakupie małżonki w innym stanie rozwiewa wszelkie złudzenia co do pozycji kobiet na tym odludziu.

   Billy Dwa Kapelusze z w gruncie rzeczy nudnej historii pościgu szeryfa za zbiegami, czyni interesujący obraz Dzikiego Zachodu na chwilę przed przyjściem cywilizacji. Odziera opowieść z barwnej otoczki i awanturniczych przygód jakimi dawniej by ją ozdobiono, zostawiając tylko dramat  grupy ludzi na środku pustyni. Nawet sam Archie skarży się na to raz za razem, szukając wśród bezkresów tych jałowych ziem jakichś wysp zieleni. Bezskutecznie, bo prosząc o nią w agonii otrzymuje jedynie sztuczną namiastkę, za którą i tak kryje się śmierć.

sobota, 9 kwietnia 2016

Wielki pojedynek (Il grande duello) 1972 reż. Giancarlo Santi

   Spotkało mnie ostatnio wielkie westernowe rozczarowanie w postaci filmu Broń Boga, tak koszmarnego, że aż szkodliwego dla organizmu. Obejrzałem go głównie dla Lee Van Cleefa, i co smutne nawet on nie dał rady podźwignąć tej chały. Dlatego dzisiaj na poprawę humoru zafundowałem sobie polecony przez Simpliego Wielki pojedynek i nie zawiodłem się.

   Bez wątpienia to kawał dobrego spaghetti westernu, który ma wszystko co miłośnicy gatunku lubią: strzelaniny, pościgi, mnóstwo krwi i trupów, wybuchy, zaskakujące zwroty akcji i barwne postacie. Tym razem twórcy od razu rzucają nas w wir akcji. Do miasteczka przybywa szeryf Clayton (Lee Van Cleef). Nie wiemy czemu, widać tylko, że nie znalazł się tam przypadkowo podobnie jak zgraja łowców głów polujących na więziennego zbiega. Tyle że podczas gdy tamci pochowani w każdym zakamarku nerwowo oczekują na mające się rozegrać piekło, szeryf wręcz lekceważąco kroczy sobie do saloonu nie przejmując się wycelowanymi w niego lufami.

   I choć losy jego i zbiega Philippa Wermeera (Alberto Dentice) wkrótce się splatają, to długo jeszcze nie wiemy co jest tego powodem, podobnie jak zagadkowe pozostają ich relacje: niejednoznaczne i na pozór wrogie. A mimo iż nie współpracują to i tak zdają się tworzyć duet mając wspólnych przeciwników i będąc zamieszanym w jedną sprawę. I w tej atmosferze zagadkowości, a jednocześnie na ciągłych ganianinach upływa nam pierwsze pół filmu, zaś gdy reszta to już mniej spontaniczna, lecz równie emocjonująca rozgrywka między szeryfem, a lokalnymi łotrami, w której walczące strony nie ograniczają się jedynie do siły fizycznej, ale i do podstępów, kłamstw i szantaży.

   Przygodzie tej towarzyszy świetna muzyka Bacalova, która momentami trochę kojarzyła mi się utworami Morricone znanymi z filmów Leone. W każdym razie kapitalna rzecz i nieźle podkręca klimat. Podobnie zdjęcia, które określiłbym mianem dobrych (bo dupy nie urywają) i w tym ich siła, bo widać, że operator nie próbował żadnych eksperymentów i kombinacji alpejskich, zdając się na sprawdzone wzorce. Każde ujęcie jest fajnie wykadrowane, kolory leciutko przytłumione tak, że postacie zlewają się nieraz z tłem, co daje niezły efekt i koniec końców wizualnie Il grande duello przypomina wiele innych świetnych filmów tego rodzaju.

   Swoją drogą jestem już coraz bliżej końca filmografii Lee Van Cleefa. Z jednej strony mnie to cieszy, bo miło mieć świadomość, że poznało się cały dorobek ulubionego aktora, ale z drugiej zostaje lekka gorycz, że już nic nowego się nie zobaczy. A przecież i tak miał sporo ról.


sobota, 2 kwietnia 2016

Broń Boga (Diamante Lobo) 1976 reż. Gianfranco Parolini

   Parafrazując Gombrowicza: Dlaczego Lee Van Cleef wzbudza w nas zachwyt i miłość? Dlatego, panowie, że Lee Van Cleef wielkim aktorem był!

   Trudno się z tym nie zgodzić. Jego gwiazda najmocniej rozbłysła przy Sergio Leone. Podobnie zresztą było z Eastwoodem, obaj panowie byli w zbliżonym wieku (LVC starszy o pięć lat), obaj zaczynali przygodę z kinem w podobnym okresie (LVC w 1952, CE w 1955). Do trylogii dolarowej to LVC mógł się pochwalić większą ilością ról na koncie, potem te proporcje w miarę się wyrównały, tyle że Eastwood zaczął prześcigać go na innych płaszczyznach. Wziął się m.in. za reżyserowanie i wyszło mu to z całkiem niezłym skutkiem. Poza tym trafiał na całkiem niezłe role, dzięki którym pamiętamy go nie tylko jako Bezimiennego, ale również szeregowego Kelly czy Brudnego Harrego. Jednocześnie nie odciął się całkiem od źródła swojej popularności i choć nie grzebał się więcej w spaghetti westernach to po powrocie do Ameryki nieraz jeszcze wcielał się w postacie kowbojów czy rewolwerowców, a niektóre z tych filmów sam wyreżyserował, kładąc podwaliny pod rodzący się antywestern.

   Co w tym czasie robił LVC? Grał dalej w spaghetti westernach mimo iż gatunek wyraźnie miał się już ku końcowi. Efekty tego był różne, możemy obejrzeć kapitalnego Sabatę (o dziwo tego samego reżysera co Broń Boga), zrobionego z fantazją El Condor, czy mniej widowiskowego, ale równie dobrego Barquero. Nie można też zapomnieć o Dniach gniewu, ale nie słodząc już za dużo trzeba też powiedzieć o słabszych pozycjach jak Krwawe pieniądze czy Rzeka złoczyńców, no i knocie absolutnym - Małym Mścicielu. Niestety dzisiejsza pozycja jest właśnie tego rodzaju.

   Zaczyna się od strzelaniny, gdy banda napada na miasteczko. To całkiem niezły pomysł na początek, ale już jakość odegrania tej sceny i zdjęcia pokazują, że będziemy mieli do czynienia z raczej słabym filmem. Bo oto wszędzie panuje chaos (rzecz normalna w czasie strzelaniny) tyle, że pokazany tak, iż ni hu hu nie wiadomo co się dzieje. Marne teatralne gesty i dziwaczne grymasy (bo nawet nie miny) aktorów nie są zbyt zachęcające.


   Widząc już z czym najpewniej będę miał do czynienia nie straciłem nadziei, wierząc że a nuż całość podniesie zajebisty scenariusz, dobra muzyka, ewentualnie barwne postacie. Eeee... nic z tych rzeczy. Zacznijmy od aktorstwa: leży i kwiczy. Jack Palance starał się co prawda nadać swojemu bohaterowi jakieś ciekawe rysy, takiego sympatycznego łotra i choć udało mu się wyrwać schematowi klasycznego herszta bandy, to dupy jednak nie urywa. Lee Van Cleef jako ksiądz z przeszłością, a do tego klawy gość też miał potencjał, ale nawet on musiał ulec gównianemu scenariuszowi i reżyserii. No może jeszcze Sybil Danning wypadła jak cię mogę w roli odważnej mamuśki głupiego dzieciaka, ale nie jest to jakaś super rola, po prostu udało jej się nie być tak beznadziejną jak wszyscy pozostali. Na małego Johnnyego, smarkacza który obok Lee Van Cleefa okazuje się pogromcą bandytów brak słów. Dzieci to nie jest materiał na bohaterów westernów. Zdarzają się oczywiście wyjątki jak Mattie w Prawdziwym męstwie, ale takie zagrywki wymagają sporej wprawy, a nie podejścia "damy tu dzieciaka to przyciągnie młodszą widownię i w ogóle będzie tak oryginalnie". No i jest oryginalnie... kijowo. Niestety mimo niepowodzenia takiego rozwiązania w Diamante Lobo, LVC rok później znów zagrał w westernie z dzieckiem w roli głównej, wspomnianym wyżej Małym Mścicielu. Dla odmiany nie działali tam łapka w łapkę, a byli przeciwnikami, lecz i to skończyło się spektakularną klapą.


   Żeby jednak nie być takim krytykantem to uczciwie muszę przyznać, że przeżyłem parę zaskoczeń. Tak jakby w połowie kręcenia twórcy zdali sobie sprawę, że to co robią jest w najlepszym razie mizerne i wykonali tytaniczny wysiłek intelektualny w celu nadrobienia braków jakimiś oryginalnymi rozwiązaniami fabularnymi. Wybaczcie złośliwość, ale nie mogę się oprzeć, gdyby przyszło komuś do głowy obejrzeć ten film to zrozumie. Bo nawet gdy działo się coś zaskakującego to wszystkie pozostałe, wyżej wymienione elementy psuły tego efekt.

   Kiepskie dialogi, niedopasowana muzyka to dalszy ciąg wyliczanki. I znów tym gorzej wypada Lee Van Cleef, który im bardziej stara się podnieść cały ten syf to tym bardziej się w nim zagrzebuje. Jak bardzo na siłę był robiony ten film niech Wam uzmysłowi to: jeden z bohaterów ginie, więc mały Johnny jedzie do Meksyku, bo słyszał od księdza, że tam mieszka rewolwerowiec Lewis, który może poskromić bandytów. Serio, jedyne co wie to to, że gość nazywa się Lewis i jest gdzieś w Meksyku, a mimo to jedzie go szukać. Kiedy już przekracza granicę, zaczyna wypytywać wieśniaków o typa i o dziwo bez większego problemu go znajduje. Serio??? Zgubili parę stron scenariusza i wymyślali na poczekaniu, czy scenarzysta był takim cholernym leniem, że nie chciało mu się napisać nic lepszego. A na tych, którzy to zaakceptowali to już w ogóle brak mi słów.


   O tym dzieciaku to jeszcze długo by można, bo ilekroć pojawia się na ekranie to budzi jedynie poirytowanie. Bo że szeryf i sędzia są pizdami to ok, bywa, ale że dziesięciolatek okazuje się największym chojrakiem w miasteczku i wodzi za nos starych bandziorów, to przepraszam, ale ja tego nie kupuję. Tym bardziej, że parę scen później dzieciak zaczyna się zachowywać jak upośledzony, by znów w razie braków na rozwiązania scenariuszowe stać się kozakiem jakich mało. Zresztą o czym ja mówię, wszystko przychodzi wszystkim tak łatwo, że aż można się pospać z nudów, wystarczy że czegoś zapragną jak dzieciak, który postanowił odnaleźć Lewisa i TA DAM! pojechał po niego, udało się!

   Na koniec kiedy już nasi bohaterowie z drobną pomocą dziwek robią w miasteczku porządek, to mężczyźni przypominają sobie gdzie mają jaja i w dwudziestu ruszają na jednego, ale dopiero po tym, gdy okazuje się, że nie ma już kul w pistolecie. Ba, nawet szeryfowi przypomina się, gdzie zapodział jaja. Ta scena jest tak słaba, że aż można dostać zapaści.


czwartek, 31 marca 2016

Drapieżcy (Ravenous) 1999 reż. Antonia Bird

   Drapieżców trudno uznać za western, bo ich akcja rozgrywa się zbyt wcześnie  (1847 rok), a fabuła odbiega od konwencji. To zdecydowanie horror, ale że w realiach zbliżonych do tych odpowiadających westernowi to zdecydowałem się, że jego recenzję zamieszczę tutaj, a nie na Mikserze.


   I cóż... zamiast zacząć od początku przejdę od razu do sceny, która (obok wielu innych) czyni ten film nietypowym. Podoba mi się, nie podoba, sam nie wiem, w każdym razie wybija się ponad ogólnie przyjęte schematy i tym samym mnie jako widza wybija z rytmu. Zaciekawiłem? No to już mówię, mamy taką akcję, w której napięcie sięga zenitu, nagle zaczynają padać trupy, no klasyczny moment grozy, aż tu nagle z mrożącej krew w żyłach jatki robi się szalona pogoń po lesie w rytm wesołej muzyki jak z jakiegoś festynu z rodeo. Jest to świetny motyw, ale dla widza wciąż mocno przesiąkniętego hollywoodzkimi wzorcami taka zagrywka dezorientuje.


   I tacy właśnie są Drapieżcy, nie można im odmówić miana horroru, ale liczba akcentów humorystycznych mocno wybiega poza ogólnie przyjętą dla tego gatunku ilość. Tak jest od samego początku, aż do końca. Bo oto bohater wojenny "w nagrodę" za tchórzostwo dostaje awans i zostaje zesłany na zapomniana przez Boga i ludzi placówkę w Kalifornii, której załogę tworzą: dwa ćpuny, pijak, gość który ponad sto lat później zostałby Rambo, milcząca Indianka, dewot, znudzony komendant, który okazuje się najbardziej normalnym typem, no i dochodzi do nich wspomniany bohater-tchórz. Ze świecą takiej bandy dziwolągów szukać.


    A muzyka choć z niektórymi scenami nie trybi to bez wątpienia jest kapitalna i nawet w połączeniu z samymi plenerami gór, czy lasów daje niezłą satysfakcję oglądania. Duża tu pewnie zasługa tego, że tak znacząco różni się od powszechnie przyjętych motywów muzycznych


   A wszystko to być może dlatego, że reżyserem filmu była kobieta i do tego Brytyjka Antonia Bird. Nie oszukujmy się, panie nie często biorą się za robienie takich filmów, a szkoda, bo być może dały by niejednemu gatunkowi sporo świeżości. Bo choć Drapieżcy na wielu płaszczyznach okazują się być przewidywalni to jednak parę razy mocno zaskakują. Co zaś się tyczy obsady, to o ile większość wypadła znośnie, a Jeffrey Jones dobrze, to Pearce i Carlyle kradną całe show i to nie tak, że każdy z osobna daje czadu, ale właśnie razem.

   A w ramach ciekawostek: niektórzy doszukują się czasem skąd do swoich filmów czerpał inspirację Tarantino. I tutaj jest jedna taka scena: jako że jest zima to grupa mężczyzn siedzi sobie w ciepłym domu, jest spokojnie, scena się rozwleka, w kominku wesoło trzaska ogień, a wśród nich prawdopodobnie morderca. No obrazek jak z Nienawistnej ósemki.

   I choć w dużej mierze zachwalam Drapieżców to nie znaczy, że nie mają braków. O nie, jest ich nawet sporo, ale to głównie drobiazgi jak nieprzekonujące zachowania bohaterów, kilka nielogicznych decyzji i momentami jakby na siłę posuwana akcja. Szczęśliwie wszystko to blednie w obliczu zaskakujących, bądź nietypowych rozwiązać reżyserki.

sobota, 26 marca 2016

Nienawistna ósemka (The Hateful Eight) 2015 reż. Quentin Tarantino

   No to tak: jest nuda, nuda, ładne widoki, nuda, czasem któryś z bohaterów zrobi coś fajnego i dalej nuda. Tak w dużym uproszczeniu, ale myślę, że to dość celny opis. Szkoda tylko, że tak nie musiało być, bo gdyby skrócić ten film o połowę czyli gdzieś w okolicę półtorej godziny to byłoby kapitalnie. A dało się to zrobić bez utraty jednego wątku - tnąc rozwleczone sceny. Bo nie powiem, mamy tu naprawdę piękne zdjęcia i zapierające dech w piersiach plenery, które w westernach cenię, ale nie na tyle, by zabierały pół filmu.

   Miło za to raz jeszcze zobaczyć Kurta Russella na Dzikim Zachodzie, tutaj w roli łowcy głów, o tyle oryginalnego, że przed oblicze sprawiedliwości doprowadzającego swoje ofiary żywcem. Tym razem wiezie kobietę, a że jest zima i akurat zbliża się śnieżyca to po drodze łapią się na przejażdżkę jeszcze inny znajomy łowca (Samuel L. Jackson) i konfederat rasista podający się za nowego szeryfa pobliskiego miasteczka (Walton Goggins). Mieszanka robi się wybuchowa, bo mimo pewnej dozy wzajemnej życzliwości czy ciekawości, nikt nikomu nie ufa.
   I tu Tarantino trochę podkręca atmosferę, bo podróżni trafiają do pewnego znajomego zajazdu, którego właściciele rzekomo wyjechali w odwiedziny do ciotki. Od razu widać, że coś jest nie tak i z westernu zaczyna się kroić niezły kryminał. Smaczku dodają tu fantastyczne postacie: L. Jackson w roli majora jankeskiej armii, twardziela, który nie da sobie w kaszę dmuchać, czy Walton Goggins jako nieco irytujący konfederat. Pozostali niewiele im ustępują, lecz brak tu miejsca, by nad każdym się pochylać. Oczywiście wszyscy mielą jęzorami jak szaleni z czego na przemian wychodzą świetne teksty i... zwykłe paplanie. Podobnie bez umiaru leje się krew, z biegiem akcji coraz więcej. Czyli jakby nie patrzeć tego się można było spodziewać po Tarantino.
   Nienawistna ósemka to, poza rozwleczeniem, dobry film, zdecydowanie wyróżniający się spośród innych nowych westernów. Widać tu zarówno duży budżet jak i typowe dla reżysera przerysowanie rozgrywających się sytuacji. Aczkolwiek muszę zauważyć, że niejeden spaghetti western, który widziałem mógłby się pochwalić bardziej pomysłową fabułą i barwnymi postaciami.