wtorek, 10 maja 2016

Kula dla generała aka Gringo (Quién sabe?) 1966 reż. Damiano Damiani

   Wiele westernowych tytułów jeszcze przede mną, ale chwilowo zdecydowałem się przypomnieć sobie te już kiedyś obejrzane. Robię to oczywiście dla przyjemności, ale nie tylko, gdyż kilka lat temu gówno się znałem na westernach, więc i w pełni nie mogłem ani zrozumieć, ani nacieszyć się tymi dziełami. Myślę, że teraz kiedy już przemierzyłem kawałek Dzikiego Zachodu seanse te staną się bardziej owocne. Nie przypadkiem pierwszym spośród wybranych jest Kula dla generała, film tak zajebisty, że w przeciwieństwie do wielu innych na długo zapadł mi w pamięć.


   Przede wszystkim zaznaczyć trzeba, że to western zapatowski, jeden z tych, których akcja rozgrywa się najpóźniej, bo wbrew klasycznej konwencji już w wieku XX, a konkretnie w czasie rewolucji meksykańskiej 1910-1917. Bohaterem jest młody Amerykanin (Lou Castel), którego pociąg zostaje zaatakowany przez bandytów. W czasie krwawej strzelaniny gringo z niewyjaśnionych powodów pomaga napastnikom zwyciężyć, a potem wmówiwszy im, że sam jest ofiarą meksykańskiego reżimu, przyłącza się do bandy, która jak się okazuje grasuje po okolicy zdobywając broń dla rewolucyjnych oddziałów generała Eliasa (Jaime Fernández).

   Kula dla generała prócz czystej rozrywki w postaci strzelanin i awantur obrazuje widzowi również mechanizm działania rewolucji. Bandyci których losy śledzimy, na każdym kroku podkreślają, że walczą "dla ludu" przeciwko reżimowi, kiedy jednak po potyczkach z wojskiem biorą jeńców to chwilę potem ich rozstrzeliwują, a przecież szeregowcy to prości ludzie wywodzący się właśnie z "tego ludu", dla którego walczą.


   Zresztą szybko okazuje się, że broń, którą zdobywają dla bojowników generała Eliasa, ma im być w rzeczywistości sprzedana, a nie ofiarowana. Jedynie nieco pomylony El Santo (Klaus Kinski), brat herszta El Chuncho (Gian Maria Volontè), wierzy, że razem z towarzyszami walczy w imię idei, a oni skutecznie ukrywają przed nim prawdę. Jest to smutny dowód na to, że tylko szaleńcy mogą wierzyć w słuszność krwawych czynów w imię rewolucji. W całej tej zbieraninie jedynie Amerykanin nazwany przez nich Nino nie ukrywa, że zależy mu głównie na pieniądzach. Jest przy tym bezwzględny i cyniczny, lecz w bardziej chłodny sposób, co różni go od nieco prymitywnych i porywczych Meksykanów, a jednocześnie przyczynia się do zwiększenia efektywności ich działań. I mimo iż zupełnie do nich nie pasuje, odróżniając się młodzieńczą, niewinną twarzą, eleganckim ubiorem i dość sztywnym zachowaniem, to wkrótce staje się drugim po szefie, a nawet jest w stanie tak manipulować bandą, by robiła to czego on chce.

   Kula dla generała to nie tylko obraz rewolucji (przy czym nie należy na to patrzeć pod kątem historycznym, bo nie spotkamy tu ani historycznych postaci, ani autentycznych wydarzeń) i westernowa awantura. To też ciekawe spojrzenie na relacje międzyludzkie, szczególnie stosunki meksykańsko-amerykańskie. Nino gardzi nimi na każdym kroku, czy to wpychając się przed kolejkę po bilet na stacji, czy też pytany o to jak mu się podoba Meksyk udziela otwarcie niepochlebnej odpowiedzi. Sami zaś Meksykanie zdają się potwierdzać słuszność jego postawy, bo choćby we wspomnianej wyżej kolejce nie sprzeciwiają się, ograniczając jedynie do cichego pomruku niezadowolenia. Nawet sam Chuncho liczy się z jego zdaniem, a w krytycznym momencie poświęca życie starego kompana właśnie dla niego, choć w zasadzie ledwo go poznał. Przy okazji uwydatniają się ciekawe cechy charaktery Chuncho: jest szczery, ufny i chce cieszyć się z życia czym nadrabia trochę swój prymitywizm, stając się jednocześnie najbarwniejszą i najsympatyczniejszą postacią w bandzie, a także kompletnym przeciwieństwem Nino.


   Obraz większości mieszkańców tego kraju nie jest zbyt zachęcający. To w większości prości chłopi, którymi można manipulować wedle uznania, wspomniani bandyci kierujący się bardzo elastyczną moralnością i garstka cywilizowanych ludzi, których spotkać można w miastach lub pojedyncze osoby na prowincji jak choćby ziemianin z żoną, którzy mimo iż nie wyrządzili nikomu krzywdy stają się ofiarami rewolucji rozgoryczonego motłochu, ale dopiero wraz z nadejściem bandy Chuncha, gdyż wieśniacy sami nie mają wystarczająco odwagi. Triumf nie trwa zresztą długo, bo wkrótce sami stają się ofiarami masakry urządzonej przez wojska rządowe. I tak się to szaleństwo kręci bez końca.


   Uff, troszkę się rozpisałem, bo faktycznie Gringo (pod takim tytułem też można ten film spotkać) to jeden z lepszych spaghetti westernów jakie dane mi było zobaczyć. Prócz niesamowitej głębi na pochwałę zasługuje też to co widać na pierwszy rzut oka, a mianowicie scenografie, kostiumy, rekwizyty. Nie ma tu może wielkiego rozmachu, jak przy wysadzaniu mostu w Dobrym, złym i brzydkim, ale dostajemy całkiem przyzwoitą scenę napadu na pociąg, niezłe zajęcie fortu z fajerwerkami czy strzelaninę z CKM-em. I o ile CKM stanowi istotny element układanki wiodący bohaterów do celu, to już scena przejażdżki samochodem, gdzie bandyci dają upust swemu zachwytowi tym cudem techniki, nie posuwa akcji do przodu, ale uwypukla ich cywilizacyjne zacofanie. Co obok kultu jakim otaczają CKM jest całkiem ciekawym zjawiskiem.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz