niedziela, 30 listopada 2014

Napad na ekspres (The Great Train Robbery) 1903 reż. Edwin S. Porter

   Jak to się mogło stać, że dopiero teraz zobaczyłem ten film? :o Wstyd.

   Jak na ponad stu letni, dwunastominutowy film, Napad na ekspres prezentuje się lepiej niż nie jeden młodszy western. Fabuła jest prosta lecz ciekawa, podobnie ze sposobem poprowadzenia akcji. Jedynym co mimo wszystko trochę irytuje jest nazbyt teatralna gra, ale cóż w okresie kina niemego, brak słów trzeba było nadrabiać gestami i mimiką. Przy okazji można zobaczyć jak parę lat po narodzinach kina zaczął się wytwarzać język filmu, a twórcy odkrywali nowe sposoby przedstawiania fabuł widzom. W porównaniu do pierwszych filmów, które były krótkimi scenkami, w zasadzie jednoujęciowymi, kręconymi z nieruchomej kamery, widać tu wielki postęp.


   Film jest ciekawy jako pierwszy w dziejach western, szczególnie że era Dzikiego Zachodu dobiegała wtedy końca, lecz proces pełnego ucywilizowania się tamtych terenów jeszcze się nie zakończył.

Szczęśliwie Napad na ekspres dostępny jest na YT:

wtorek, 25 listopada 2014

Burrowers (2008) reż. J.T. Petty

   Gdyby nie to, że Burrowers ściągnąłem wcześniej, to raczej bym go nie zobaczył, bo Gallowwalkers mocno obrzydziło mi miksowanie westernu z horrorem. Jak to jednak mówią głupi ma szczęście i z historii o nieumarłych bandytach z Katolickich Stanów Zjednoczonych przeskoczyłem na prawdziwy Dziki Zachód z potworkami, które na siłę można by nawet podciągnąć pod jakieś kryptydy, a tym samym moja wiara w horrorowy western wróciła jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

   Gdzieś na zadupiu Ameryki (terytorium Dakoty) dochodzi do tajemniczego mordu na rodzinie farmerów. Czworo Bogu ducha winnych istotek zostaje pozbawionych życia w okrutny, lecz dziwny sposób, a sześcioro innych uprowadzonych. Oddział kawalerii i grupka miejscowych rozpoczynają śledztwo, które naprowadza ich na trop Indian. Zaraz też udają się na ich terytorium, by odbić lub chociaż pomścić swoich ziomków. Po drodze dochodzi do serii tajemniczych wypadków, przepada kilku żołnierzy. Kowboje odłączają się od oddziału zostawiając jego dowódcy uganianie się za ubzduranymi Indianami, a sami ruszają właściwym tropem.


   Musze powiedzieć, że fabuła jest naprawdę niezła. Tajemniczość sprawy i jej mroczny klimat znakomicie budują napięcie, wciągając coraz bardziej w tę niezwykłe wydarzenia. Dobrze zagrane postacie tworzą również ciekawy kalejdoskop, bo oto mamy nadętego dowódcę kawalerii o sadystycznych skłonnościach, doświadczonego kowboja popychanego do całej draki chęcią przypodobania się pewnej damie, dalej kolejnego dżentelmena, któremu porwano narzeczoną i czarnego kucharza, będącego po prostu poczciwym chłopem. Po drodze dochodzą jeszcze Indianie, ich wątki są raczej epizodyczne, ale bardzo istotne dla narracji i dodające całej historii smaczku. Co ważne film obył się bez wielkich nazwisk, kilka twarzy jest i owszem znajomych, ale to nie gwiazdy czerwonego dywanu, a mimo to sprawili się rewelacyjnie. Zresztą widać, że budżet w ogóle nie był tu za wysoki, a mimo to wszystko zrobione jest przyzwoicie i solidnie.


   Historia jest naprawdę dobrze opowiedziana. Nie mamy tu żadnych motherfuckerów tylko zwykłych ludzi, tym groźniej więc wypada ich starcie morderczymi potworkami. Poznajemy ich motywacje i wątpliwości, a także typowo ludzkie słabości, bez nadętej bohaterszczyzny i niesamowitych wyczynów. Co ważne nie ma love story, a miłość która się pojawia jest jedynie motywacją jednego z bohaterów. I to właśnie tworzy napięcie, jest trochę straszno, ale bez zahaczania o kicz. Nie powiem żeby można się zżyć z którymś z bohaterów, ale trudno też pozostać obojętnym na ich losy. W sumie taki trochę Park Jurajski.

   Za raptem 7 mln $ twórcy dają nam prócz powyższych ładne zdjęcia, których nie powstydziłby się żaden western, dobrze wyglądające i nie przekombinowane kostiumy, no i do tego ciekawe potwory, a nie żadne tam pikselowe pokraki. A w tle całkiem przyjemna muzyczka. Da się? Da się. To dowód na to, że możliwe jest kręcenie niskobudżetowych filmów rozrywkowych w niczym nie ustępujących blockbusterom. Dla porównania wspomniany wyżej Gallowwalkers miał budżet 17 mln i wyszedł z tego jakiś niestrawny dziwoląg.

   Zdecydowanie polecam Burrowers, dobry, nie przekombinowany western z dreszczykiem emocji :)

poniedziałek, 24 listopada 2014

Gallowwalkers (2012) reż. Andrew Goth

   Pamiętacie Sukiyaki Western Django? Ja pamiętam. Tamten film był dziwny, ale w gruncie rzeczy dało się go przełknąć. Dziś znów coś mnie tknęło i zamiast obejrzeć sobie jakiś sprawdzony tytuł głupot mi się zachciało. Nie interesują mnie żadne historie o zombiakach, ale uznałem, że na Dzikim Zachodzie może to być ciekawe. Tyle oczekiwania, a rzeczywistość jak często, okazała się brutal.


   Zastanawia mnie kto i po cholerę coś takiego wymyślił, zastanawia mnie czemu ktoś to zrealizował i w końcu zastanawia mnie kto i dlaczego puścił to do dystrybucji?! Czemu jestem taki wzburzony? Ano... jak się szybko zorientowałem akcja filmu nie rozgrywa się na prawdziwym Dzikim Zachodzie, lecz w jakiejś alternatywnej rzeczywistości. Plenery są na ogół pustynne (bardzo ładne swoją drogą, jeden z niewielu mocnych punktów filmu) z tym, że momentami zahaczają o krajobrazy saharyjskie, a nie amerykańskie. Na ziemiach tych rządzi Kościół, a zamieszkują ją bogobojni ludzie, znaczy w przeważającej mierze są to pokorne boże owieczki, które poznać łatwo po długich blond włosach i białych ubiorach (sekta jakaś czy ki diabeł?). Gdzieś w tle narracji przebrzmiewają echa historyczne dawnych układów papieży (to nie błąd) z pogańskimi lordami (WTF?!), a tuż za miedzą tej rajskiej krainy mieszkają zakonnice diabła.... To urocze stadko uzupełnia garść wyrzutków ubranych niczym z Mad Maxa i umarłych powracających do życia, którzy muszą kraść co jakiś czas skóry z ludzkich twarzy, bo własnych nie wiedzieć czemu nie mają. Aaaa! I jeszcze jeszcze czarny rewolwerowiec, który załatwia swoje porachunki.


   Mamy już popieprzony świat, ale żeby chociaż fabuła była umiejętnie skonstruowana to jakoś by się to obroniło, ale nie... Wątki i postacie pojawiają się z dupy. Część zostaje potem wyjaśniona, ale wiele pozostaje zagadkami, jak dla mnie tajemniczy przydupas czarnego rewolwerowca. Charaktery postaci są ledwo nakreślone, a ich motywacje... no czasem jakieś są, kulawe bo kulawe, ale czasem są. Tak czy inaczej postacie pozostają papierowe. Zaburzona chronologia w niczym tu nie pomaga, bo jest stosowana nieumiejętnie tak, że czasami przeskoki czasowe pozostają niezauważone.


   Na domiar złego twórcy chcieli podkręcić głównego bohatera by był super rewolwerowcem (taki Eastwood x 1000) i wyszło to żałośnie niczym z bollywoodzkiego "matrixa". Zreszta całe te widowiskowe strzelaniny zamiast emocjonować nudzą, bo i trudno traktować poważnie szarże kowbojów, którym przewodzi facet z kolczastym kotłem na głowie. Taaa... kostiumy to zupełnie inna bajka, jakiś naćpany student ASP musiał mieć dobry ubaw pracując przy tym filmie.


   Technicznie jest równie źle. Tanie i kiczowate efekty specjalne, przy sporej dawce brutalności czynią film raczej żenująco śmiesznym niż strasznym. Chyba nawet w Starej baśni mieli lepsze efekty... Gra aktorska leży (zapewne razem z pijanym scenarzystą, który stworzył to cudo). Do tego dziwaczne przebitki i najazdy kamery. Ot tylko czasem trafi się jakiś fajny kadr. Podkreślam kadr, nie ujęcie, nie scena. Kadr. Tyle.


   Ten film to dno, albo jakiś kiepski żart, czyli też dno. Nieco atrakcyjności dodaje mu cała jego dziwaczność i kiczowatość. Jest tak zły, że aż trudno w to uwierzyć i w jakiś masochistyczny sposób chce się go oglądać. Gollowwalkers to film w sam raz na bloga Na trzeźwo nie warto, ja niestety musiałem się z nim męczyć bez alkoholu :/

poniedziałek, 3 listopada 2014

Bandolero! (1968) reż. Andrew V. McLaglen

   Bandolero! to bardzo ciekawy western, chociaż nie wybija się zbytnio przed szereg pośród innych. Pełen niespodzianek i barwnych postaci, zdecydowanie wart jest zobaczenia. I jeszcze jedno, nie ma to jak amerykański western od czasu do czasu, nie żeby hiszpańskie, włoskie czy jugosłowiańskie plenery mi przeszkadzały, ale miło czasem zobaczyć końską opera w autentycznych plenerach.



   Zaczyna się od nieudanego napadu na bank. Grupa Dee Bishopa (Dean Martin) trafia do aresztu i czeka na stryczek. Spod szubienicy ratuje ich tajemniczy kat-przebieraniec (James Stewart(. Bandyci uciekając porywają wdowę (Raquel Welch) po zabitym przez nich w czasie napadu mężczyźnie. Ich tropem podąża szeryf ze swoimi ludźmi, jak się okazuje bardziej z miłości do porwanej wdowy niż z potrzeby wymierzenia sprawiedliwości. A wszyscy oni zdążają na terytorium meksykańskich bandytów.


   Postacie szczęśliwie nie są czarno-białe jakby się to z początku mogło wydawać. Herszt bandy to przyzwoity facet, który "nie krzywdzi kobiet i dzieci", w którymś momencie dowiadujemy się nawet, że przystąpił do bandytów, bo jakoś uczciwe życie mu nie wychodziło, a będąc na bakier z prawem jakoś to leci. Tu przypomina Nieugiętego Luke'a. Żeby było śmieszniej, podczas gdy on co i rusz wykazuje szlachetne odruchy, to jego brat będący rzekomo tym lepszym, zaczyna się powoli parać bandyckim rzemiosłem. Typków nie da się nie lubić, właśnie za to że są tacy autentyczni i nieszablonowi. Szkoda tylko Raquel, bo dziewczyna się tu zmarnowała. Jej rola była po prostu nijaka, więc nawet talent Welch nie dał rady wykrzesać za wiele z postaci Marii. Zaskakuje natomiast, że odstręczający jest szeryf, przyzwoity, choć natrętny facet. Czy to przez te cechę charakteru, czy też przez usytuowanie naprzeciw sympatycznych Bishopów, w każdym razie stojący na straży prawa July Johnson ulubieńcem widzów nie miał szansy zostać. Zresztą to nudziarz.


   Fabuła tego filmu pełna jest niespodzianek. Kiedy robi się zbyt spokojnie to zaraz następuje jakiś zwrot akcji, albo dowiadujemy się czegoś nowego o bohaterach. Zresztą nie ma co za dużo narzekać na nudę, gdyż droga przez Teksas i Meksyk pełna jest wrażeń, przygód i niebezpieczeństw, z najgorszymi tytułowymi bandolero na czele. Szkoda tylko, że nie wykorzystano w pełni potencjału jaki tkwił w wątku miłosnym. Mógł on naprawdę nieźle zagmatwać sprawy, komplikując i tak już nienajlepsze relacje szeryfa i Dee. W pewnym stopniu to wykorzystano, ale jak dla mnie za mało.


   Odczuwam też pewien niedosyt tych meksykańskich bandytów. Przez większość filmu są groźbą wiszącą nad głowami bohaterów i naprawdę dają czadu, gdy przychodzi co do czego, ale są przy tym jacyś tacy nieobecni. Zapewne dlatego, że nie poznaliśmy żadnego z nich, poza paroma zbliżeniami na twarz herszta.