poniedziałek, 3 listopada 2014

Bandolero! (1968) reż. Andrew V. McLaglen

   Bandolero! to bardzo ciekawy western, chociaż nie wybija się zbytnio przed szereg pośród innych. Pełen niespodzianek i barwnych postaci, zdecydowanie wart jest zobaczenia. I jeszcze jedno, nie ma to jak amerykański western od czasu do czasu, nie żeby hiszpańskie, włoskie czy jugosłowiańskie plenery mi przeszkadzały, ale miło czasem zobaczyć końską opera w autentycznych plenerach.



   Zaczyna się od nieudanego napadu na bank. Grupa Dee Bishopa (Dean Martin) trafia do aresztu i czeka na stryczek. Spod szubienicy ratuje ich tajemniczy kat-przebieraniec (James Stewart(. Bandyci uciekając porywają wdowę (Raquel Welch) po zabitym przez nich w czasie napadu mężczyźnie. Ich tropem podąża szeryf ze swoimi ludźmi, jak się okazuje bardziej z miłości do porwanej wdowy niż z potrzeby wymierzenia sprawiedliwości. A wszyscy oni zdążają na terytorium meksykańskich bandytów.


   Postacie szczęśliwie nie są czarno-białe jakby się to z początku mogło wydawać. Herszt bandy to przyzwoity facet, który "nie krzywdzi kobiet i dzieci", w którymś momencie dowiadujemy się nawet, że przystąpił do bandytów, bo jakoś uczciwe życie mu nie wychodziło, a będąc na bakier z prawem jakoś to leci. Tu przypomina Nieugiętego Luke'a. Żeby było śmieszniej, podczas gdy on co i rusz wykazuje szlachetne odruchy, to jego brat będący rzekomo tym lepszym, zaczyna się powoli parać bandyckim rzemiosłem. Typków nie da się nie lubić, właśnie za to że są tacy autentyczni i nieszablonowi. Szkoda tylko Raquel, bo dziewczyna się tu zmarnowała. Jej rola była po prostu nijaka, więc nawet talent Welch nie dał rady wykrzesać za wiele z postaci Marii. Zaskakuje natomiast, że odstręczający jest szeryf, przyzwoity, choć natrętny facet. Czy to przez te cechę charakteru, czy też przez usytuowanie naprzeciw sympatycznych Bishopów, w każdym razie stojący na straży prawa July Johnson ulubieńcem widzów nie miał szansy zostać. Zresztą to nudziarz.


   Fabuła tego filmu pełna jest niespodzianek. Kiedy robi się zbyt spokojnie to zaraz następuje jakiś zwrot akcji, albo dowiadujemy się czegoś nowego o bohaterach. Zresztą nie ma co za dużo narzekać na nudę, gdyż droga przez Teksas i Meksyk pełna jest wrażeń, przygód i niebezpieczeństw, z najgorszymi tytułowymi bandolero na czele. Szkoda tylko, że nie wykorzystano w pełni potencjału jaki tkwił w wątku miłosnym. Mógł on naprawdę nieźle zagmatwać sprawy, komplikując i tak już nienajlepsze relacje szeryfa i Dee. W pewnym stopniu to wykorzystano, ale jak dla mnie za mało.


   Odczuwam też pewien niedosyt tych meksykańskich bandytów. Przez większość filmu są groźbą wiszącą nad głowami bohaterów i naprawdę dają czadu, gdy przychodzi co do czego, ale są przy tym jacyś tacy nieobecni. Zapewne dlatego, że nie poznaliśmy żadnego z nich, poza paroma zbliżeniami na twarz herszta.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz