czwartek, 31 października 2013

Dobry, zły i brzydki (Il buono, il brutto, il cattivo) 1966 reż. Sergio Leone

   Poprzednie produkcje "dolarowe" mam już za sobą (kiedyś jeszcze do nich wrócę na blogu), a teraz dopełniam całości. Tak jak po poprzednich i po tym filmie spodziewałem się wiele. Nie zawiodłem się, ba, dostałem nawet więcej niż liczyłem :)

   Fabuła poprowadzona jest w ciekawy sposób. Niektóre ujęcia co prawda dłużą się w nieskończoność, ale ma to swój urok i tworzy napięcie. Na początku zaczynają mnożyć się nam zagadki. Akcja (pomysłowo osadzona w realiach wojny secesyjnej) tym czasem sprawnie posuwa się do przodu i wraz z upływem czasu wszystkie wątki zaczynają się zazębiać odkrywając przed nami swoje tajemnicę. Jednocześnie rodzą się kolejne niejasności i tym sposobem cały czas trzymani jesteśmy w napięciu. Koleje losu bohaterów są tak niesamowite, że wystarczyłoby materiału na miniserial.



   Postacie od początku są wyraziste, a gra aktorska dobra, można się w tym rozsmakować. Może jedynie Tuco pod koniec robi się nazbyt karykaturalny, ale wprowadza to pewną dawkę humoru dająca rozluźnienie (a pamiętajmy, że film trwa trzy godziny). Eastwood z kolei niewiele mówi, jego mimika i gesty również są oszczędne, ale tworzy w ten sposób wizerunek prawdziwego twardziela i stereotyp kowboja, który przyjął się na całym świecie. Za to Lee Van Cleef chociaż gra łajdaka (o wdzięcznej ksywce Anielskie Oczko) to nie daje się nie lubić.

   Jak to u Sergio Leone, ciężko momentami nadążyć za fabułą, gdy ujawniane są coraz to nowe fakty, a poszczególne elementy układanki wskakują na właściwe miejsce. To sprawia że film nieustająco intryguje i zaskakuje. Ciężko przewidzieć kolejne posunięcia bohaterów, a czasem jest to wręcz niemożliwe, gdyż twórcy nie odkrywają przed nami wszystkich kart. Co ciekawe nie ma też krystalicznie czystych bohaterów, żadnych "rycerzy w lśniących zbrojach", każdy ma coś za uszami, a tym samym film jest bardziej realistyczny.



   Niestety nie zabrakło też pewnych pomyłek. Tylko to określenie przychodzi mi na myśl, gdy przypomnę sobie scenę, w której towarzysze Tuco "spadają z nieba" po tym jak wygłasza w kryjówce swój monolog o planach na życie. Druga rzecz to za dużo przypadków, które odwracają losy bohaterów (jak choćby zbłąkana kula armatnia).

   Scenografie są rewelacyjne, może kryjówka Tuco była nieco przesadzona i sztuczna, ale reszta jest naprawdę niezła (miasteczko, budynki). Sceny batalistyczne zachwycają ilością statystów, rekwizytów i efektami specjalnymi (jest ich ciągle więcej niż w Bitwie warszawskiej Hoffmana). Kostiumy i charakteryzacja to kolejna mocna strona filmu.



   To co najbardziej lubię w westernach to piękne krajobrazy i tym razem nie zawiodłem się na zdjęciach do filmu, ciesząc oczy pięknymi plenerami. Całość dopełniona nastrojową muzyką. Cymesik.

   Ostatni atut na koniec: Nie ma wątku miłosnego! Hura! Nieczęsto w końcu się takie filmy trafiają ;)



wtorek, 22 października 2013

3:10 do Yumy (3:10 to Yuma) 2007 reż. James Mangold

   Pytanie: czy remake może okazać się lepszy od oryginału? Do tej pory udzielałem na to pytanie twierdzącej odpowiedzi, jednak nie mogłem poprzeć jej żadnym przykładem. Do tej pory... Nowa 3:10 do Yumy jest nieporównywalnie lepsza od pierwowzoru, przy czym do złudzenia podobna - nawet części dialogów zachowali takimi jakimi były. Różnica polega na tym, że twórcy poprawili wszelkie niedoróbki filmu z 1957 roku i dołożyli garść nowości. Z przyjemnością dałbym najwyższą ocenę, gdyby nie końcówka, która okazała się jeszcze bardziej naiwna i durna niż ta stara.

   Fabuły streszczać nie będę, zainteresowanych odsyłam tutaj.

   Tym razem wszystko jest takie jak powinno. Bandyci to dzika zgraja, a ich przywódca (Russell Crowe) choć ciut bardziej wyrafinowany teraz sprawia wrażenie łajdaka. Postać Evansa (grana przez Christiana Bale'a) również wiele zyskała na nowej odsłonie. Nie jest tak nudny i bezosobowy jak ten w wykonaniu Van Heflina. Już od początku wydaje wyraźnie pokazuje cechy swoje charakteru, dobre czy złe, ale jednak. I zaznaczę, że potem jeszcze niejednokrotnie zaskakuje. Postać została naprawdę nieźle rozbudowana. Z początku nie byłem dobrze nastawiony do pomysłu na wojowniczego syna Evansa Williama (Logan Lerman), ale trzeba uczciwie przyznać, że dzieciak dodaje ze swoja charyzmą i gniewem, dodaje smaczku całości. Grze aktorskiej nie można nic zarzucić, postarali się wszyscy. Jeśli już przy tym jesteśmy to pochwalę jeszcze Bena Fostera, który zagrał Charliego Princa - takiej kanalii dawno już nie widziałem.



   Wątek miłosny z tej wersji wypadł, są tylko błyskawiczny flirt i szybki numerek bazujące na pierwowzorze, ale mimo to nie tak banalne. Kolejny duży plus dla twórców.

   Strzelaniny są zrealizowane całkiem nieźle, można nacieszyć oko rewolwerowcami i sypiącymi się wszędzie drzazgami. Efekty specjalne z wybuchami okazały się pomysłowe, ale niestety ciut sztuczne. Cóż, widać twórcy nie mieli budżetu Jeźdźca znikąd (a i tak zrobili lepszy film). Zdjęć porównywać nie ma sensu, ale zaznaczę że są całkiem dobre. Podobnie jak scenografie i kostiumy. Tak powinien wyglądać Dziki Zachód! I chociaż western swoje najlepsze lata miał pół wieku temu, to mimo wszystko właśnie współcześnie twórcy tego gatunku mogą wzbić się na wyżyny.



   Muzyka, jest bardzo ładna, niestety przez większą część filmu przewija się tylko jeden motyw. Dopiero pod koniec zarejestrowałem jakąś większą różnorodność.

   Gra psychologiczna prowadzona miedzy Wade'em, a Evansem w pokoju hotelowym nie dostarczyła mi tym razem tylu wrażeń - to była tylko dobra sekwencja.

   Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie końcówka, która okazała się po prostu głupia i naiwna do granic możliwości. Zobaczcie sami.



poniedziałek, 21 października 2013

Tańczący z wilkami (Dances with Wolves) 1990 reż. Kevin Costner

   Nie dość, że normalnie trwa trzy godziny to mi się jeszcze przypadkiem trafiła wersja reżyserska dłuższa o czterdzieści parę minut, ale dałem radę przypłacając to późnym pójściem spać i lekkim niewyspaniem na drugi dzień. Było warto.

   Fabuła jest może trochę prosta i naiwna, ale za to urzekająca. Porucznik Dunbar walczący w amerykańskiej wojnie domowej po stronie Unii przypadkiem zostaje bohaterem wojennym. W związku z tym dostaje prawo wybrania sobie następnego miejsca służby. Decyduje się na Pogranicze, gdyż ciekaw jest  tych dziewiczych jeszcze terenów. Na miejscu okazuje się, że jego nowa placówka szumnie zwana "fortem" to rozsypująca się szopa, a jego załoga gdzieś przepadła. Mimo to Dunbar postanawia przywrócić porządek i czekać na tej pozycji na pozostałe siły lub rozkazy. Po paru dniach dochodzi do kontaktu z Indianami, z którymi w końcu w niełatwy sposób się zaprzyjaźnia.



   Dupy nie urywa, co? Ale to przyjemna, rozczulająca historyjka, oczywiście z love story. Widzimy przede wszystkim fascynujące spotkanie dwóch kultur i przełamywanie barier. Szukanie wspólnego języka i powolne przełamywanie barier wydaje się wyjątkowo ciekawe. To był też ogólny przekaz filmu: pokazać, że biali i czerwoni mogli się porozumieć i żyć w pokoju, pomagając sobie nawzajem. Druga rzecz na która zwróciłem uwagę to fakt skłócenia Indian. Tutaj mamy to pokazane na przykładzie tylko dwóch plemion, ale to wystarcza. Nawet w obliczu bliskiego nadejścia białego człowieka, poszczególne grupy nie potrafiły się pogodzić i nawet jeśli nie współpracować to przynajmniej nie walczyć miedzy sobą, by nie osłabiać się nawzajem przed zbliżającą się konfrontacją z białymi.



   Wbrew temu co zarzuca mu wiele osób, film nie demonizuje białych i nie wybiela czerwonych (kurde jakiś kolorystycznych miszmasz...). Przecież są pokazani brutalni Paonisi, którzy zabijają białych za nic (właściwie nie za nic, a po to by oczyścić swe ziemie z najeźdźców), a Dunbar jest dowodem na to, że biali mogli być dobrzy. To po prostu nowe spojrzenie na Dziki Zachód. Wcześniej przecież Indianie zawsze byli ukazywani jako dzikusy i łotry.

   Zdjęcia są niesamowite, wręcz zapierające dech w piersiach. Już dla samych plenerów czy sceny z bizonami warto ten film zobaczyć. Zaskoczyło mnie że za montaż twórcy dostali Oscara. Nie jest on jakoś specjalnie nowatorski, po prostu dobry. Kostiumy i charakteryzacje za to są kolejnym wielkim atutem. Film ma klimat i daje się porwać, to zupełnie nowa jakość westernu w porównaniu z latami 50'-70'.



   Gra aktorska jest wyjątkowo dobra. Chociaż wszyscy najbardziej zachwycają się Costnerem, to mi przypadł do gustu Graham Greene grający Kopiącego Ptaka - jak dla mnie ideał szamana: człowieka o otwartym umyśle, cierpliwego i ciekawego świata, a nie jak to się zwykło przedstawiać - wioskowego szarlatana. Film zawiera dużo humoru, to za sprawą min, gestów, pojedynczych słów, czy krótkich anegdot. Dzięki temu łatwiej polubić bohaterów i się z nimi zżyć. Wracając jeszcze do Costnera i jego porucznika Dunbara - mnie najbardziej urzekło w nim prowadzenie pamiętnika i ta niesamowita narracja, która na długo zapada w pamięć.

   Do tej pory niedoścignionym wzorem filmu przedstawiającego świat Indian był Ostatni mohikanin, myślę że Tańczący z wilkami plasuje się bardzo blisko. 




środa, 16 października 2013

15:10 do Yumy (3:10 to Yuma) 1957 reż. Delmer Daves

   Dobra! Bierzemy się za to co należy.

   W skrócie: banda Bena Wade'a (Glenn Ford) napada na dyliżans i w czasie rabunku zabija jego woźnicę, po czym wpada na drinka do pobliskiego miasteczka. Herszt przechytrza stróżów prawa i wysyła ich w pościg za... nikim. W tym czasie banda rozjeżdża się, ale sam Wade przez swoją niefrasobliwość zostaje schwytany. Szeryf decyduje się wysłać go pociągiem do Yumy, który odchodzi z pobliskiej miejscowości. Trzeba go tam tylko dostarczyć i do tego zadania, na ochotnika za 200 dolarów zgłasza się farmer Dan Evans (Van Heflin), który bardzo potrzebuje pieniędzy...



   Wiele słyszałem i czytałem o tym filmie, na ogół samych superlatywów, więc podszedłem do niego jak do pozycji obowiązkowej, jednak z nadzieją na dobrą rozrywkę. Niestety rozczarowałem się już na samym początku.

   Bandyci okazali się brutalni i bezwzględni, ale ich szef... grzeczny i uroczy. Rozumiem że i czarny charakter w filmie może być dżentelmenem, ale nie na Dzikim Zachodzie! Tam oczekuję chamskich, podłych, brudnych łotrów. To właśnie był pierwszy zgrzyt, nadal jednak miałem nadzieję, że jeszcze jakoś to będzie. Tym bardziej, że zdjęcia i muzyka okazały się wyjątkowo nastrojowe, tworząc rewelacyjny westernowy klimat.

   Jedziemy dalej. Gra aktorska. Niestety była strasznie teatralna. Tylko Glenn Ford i Van Heflin pokazali się pod tym kątem z dobrej strony, chociaż bardziej w drugiej połowie filmu. Część rozgrywająca się w pokoju hotelowym jest chyba najlepsza w całym filmie. Wątek miłosny zaś okazał się tak banalny, że mało nie spadłem z krzesła przy scenie pocałunku.



   Sceny walk również do wybitnych nie należą, są jakby ospałe i zrobione od niechcenia. Mało tego powaliły mnie na kolana dwie rzeczy: kowboj pudłujący w przeciwnika z odległości metra i kolejny, który przed strzelaniną chowa się za... krzesłem.

   Chyba nie zdziwicie się jeśli powiem, że film ten oglądałem z umiarkowanym zainteresowaniem. Przyznaję pomysły były niezłe, tylko jakoś to wszystko przedstawiono w niezbyt ciekawy sposób. Szczęśliwie nie pokazano Indian, bo czuję że byłaby to niezła żenada.

   Druga połowa filmu nieco podniosła moją ocenę ogólną, bo pojawiło się nieco dramatyzmu i interesująca gra psychologiczna między głównymi bohaterami. Bohater wykreowany przez Heflina zyskał więcej wyrazistości, a postać Forda stała się jakby bardziej realistyczna i mniej rażąca swoim urokiem osobistym.



   Mimo wszystko fabuła nie jest przewidywalna, chociaż czasami naiwna to jednak zaskakuje. Najsłabszym jednak punktem całej produkcji jest końcówka.

UWAGA SPOJLER

Tu mam tylko pytanie: po cholerę tyle się ci bandyci skradali, skoro mogli zwyczajnie zająć pociąg, a przecież i tak urządzili strzelaniny przy nim.

I druga rzecz. Cudowna przemiana Wade'a w ostatniej chwili? Bez jaj...

KONIEC SPOJLERA

RECENZJA REMAKE'A, KLIKNIJ




czwartek, 10 października 2013

Jeździec znikąd (The Lone Ranger) 2013 reż. Gore Verbinski

   Na pierwszą recenzję idzie Jeździec znikąd. O filmie dowiedziałem się przypadkiem z wszechobecnych w internecie reklam. Do kina absolutnie nie miałem ochoty iść, gdyż w przypadku takiej obsady i twórców pełna sala zdawałaby się być murowana, a co za tym idzie: szeleszczące torebki, głowy zasłaniające ekran, irytujące śmiechy i rozmowy. Nie, to nie dla mnie. Uznałem, że poczekam jeszcze kilka miesięcy, ale... film niespodziewanie wpadł mi w ręce. Tuż po obejrzeniu zapoznałem się z recenzjami na jego temat i jestem naprawdę zdziwiony skąd tak niskie oceny i fala krytyki. Ja mam nieco inne zdanie.

   Na samym początku zaniepokoiło mnie logo Disneya, mimo to pełen dobrych przeczuć rozsiadłem się wygodniej na kanapie. Początek okazał się intrygujący, ciut dziecinny, ale intrygujący. Byłem pod wrażeniem kiedy zaczęła się właściwa opowieść. Piękne i dopracowane stroje, nastrojowa muzyka, ciekawe zdjęcia, już to dało mi do zrozumienia, że mam do czynienia z wysokobudżetową produkcją i kawałkiem dobrej rozrywki. Zachwyciła mnie również scenografia, która znakomicie oddaje tamte czasy. Wisienką na torcie jeśli chodzi o sprawy techniczne okazała się charakteryzacja, Na Johnnego Deppa w roli Tonto nie mogłem się napatrzeć.


   Jeśli już przy nim jesteśmy, spotkałem się z wieloma negatywnymi głosami pod adresem jego gry, że to kopia Sparrowa, że brak mu charyzmy, itd. Moim zdaniem zagrał świetnie i wcale nie okazał się kalką kapitana Czarnej Perły, dużo z niego czerpał jak widać, ale stworzył zupełnie inną postać. Otrzymaliśmy opanowanego, powściągliwego i spokojnego Indianina, co wydaje się jak najbardziej na miejscu. Całkiem ciekawą postać wykreowała również Helena Bonham Carter jak zwykle ekstrawagancka i wyróżniająca się z tłumu. A pozostali? Hmmm... Pozostali zagrali albo znośnie, albo niestety jak Ruth Wilson, czyli drewno.


   Nie ma jednak na co narzekać, wszakże to nie żadne arcydzieło, a całkiem niezły film rozrywkowy. Tym samym, zwrócicie pewnie uwagę, że to zlepek rozmaitych westernów i nie tylko. Twórcy wzięli z rozmaite pomysły czy zarysy postaci z innych filmów i sklecili to w jedno. Moim zdaniem tym razem to dobry zabieg, ale jedna rzecz mnie ubodła. Postarano się o to by prócz strzelanin i wybuchów, widz mógł się pośmiać, szczególnie odpowiada za to Johnny Depp ze swoimi minami i tekstami. Film nabiera przez to bardziej pogodnego wydźwięku, a zaraz potem... Pokazany jest tragiczny wątek Indian, który zdaje się być żywcem wyciągnięty z dramatu historycznego. Jakoś mi to razem nie styka, bo albo robimy na wesoło, albo na poważnie.


   Druga połowa zaczęła mnie nieco nużyć i to mimo spektakularnych efektów specjalnych i niesamowitych wyczynów kaskaderskich. Nie rozumiem czemu do tego doszło. Być może film faktycznie jest za długi i nawet strzelaniny czy wybuchy nie mogą tego zrekompensować. Gdyby go tak skrócić o pół godziny...


   Ten, jak i inne filmy ostatnich lat nasuwają mi pytanie, mianowicie zastanawiam się czy nie czeka nas renesans westernu?

   Pożyjemy zobaczymy.



środa, 2 października 2013

Zaczynamy!

   Od paru lat jestem zapalonym kinomaniakiem. Przede wszystkim interesuje mnie kinematografia węgierska, a w dalszej kolejności filmy o wielkich potworach (szczególnie Godzilli). Poza nimi staram się oglądać w zasadzie wszystko co pojawia się aktualnie w kinach, a w wolnym czasie nadrabiam zaległości ze starszymi filmami. Jest jednak jeszcze jeden gatunek, który darzę wyjątkową sympatią - western. Jako dzieciak nienawidziłem oglądać ich w telewizji, by potem niejako zapomnieć o ich istnieniu, a teraz jako dorosły odkryć na nowo.

   Na tym blogu zamierzam zamieszczać recenzje obejrzanych przeze mnie filmów w nadziei, że może kogoś to zainteresuje i zarazi bakcylem.

Albo zwyczajnie przyda się by zerżnąć do prezentacji maturalnej :D