poniedziałek, 21 października 2013

Tańczący z wilkami (Dances with Wolves) 1990 reż. Kevin Costner

   Nie dość, że normalnie trwa trzy godziny to mi się jeszcze przypadkiem trafiła wersja reżyserska dłuższa o czterdzieści parę minut, ale dałem radę przypłacając to późnym pójściem spać i lekkim niewyspaniem na drugi dzień. Było warto.

   Fabuła jest może trochę prosta i naiwna, ale za to urzekająca. Porucznik Dunbar walczący w amerykańskiej wojnie domowej po stronie Unii przypadkiem zostaje bohaterem wojennym. W związku z tym dostaje prawo wybrania sobie następnego miejsca służby. Decyduje się na Pogranicze, gdyż ciekaw jest  tych dziewiczych jeszcze terenów. Na miejscu okazuje się, że jego nowa placówka szumnie zwana "fortem" to rozsypująca się szopa, a jego załoga gdzieś przepadła. Mimo to Dunbar postanawia przywrócić porządek i czekać na tej pozycji na pozostałe siły lub rozkazy. Po paru dniach dochodzi do kontaktu z Indianami, z którymi w końcu w niełatwy sposób się zaprzyjaźnia.



   Dupy nie urywa, co? Ale to przyjemna, rozczulająca historyjka, oczywiście z love story. Widzimy przede wszystkim fascynujące spotkanie dwóch kultur i przełamywanie barier. Szukanie wspólnego języka i powolne przełamywanie barier wydaje się wyjątkowo ciekawe. To był też ogólny przekaz filmu: pokazać, że biali i czerwoni mogli się porozumieć i żyć w pokoju, pomagając sobie nawzajem. Druga rzecz na która zwróciłem uwagę to fakt skłócenia Indian. Tutaj mamy to pokazane na przykładzie tylko dwóch plemion, ale to wystarcza. Nawet w obliczu bliskiego nadejścia białego człowieka, poszczególne grupy nie potrafiły się pogodzić i nawet jeśli nie współpracować to przynajmniej nie walczyć miedzy sobą, by nie osłabiać się nawzajem przed zbliżającą się konfrontacją z białymi.



   Wbrew temu co zarzuca mu wiele osób, film nie demonizuje białych i nie wybiela czerwonych (kurde jakiś kolorystycznych miszmasz...). Przecież są pokazani brutalni Paonisi, którzy zabijają białych za nic (właściwie nie za nic, a po to by oczyścić swe ziemie z najeźdźców), a Dunbar jest dowodem na to, że biali mogli być dobrzy. To po prostu nowe spojrzenie na Dziki Zachód. Wcześniej przecież Indianie zawsze byli ukazywani jako dzikusy i łotry.

   Zdjęcia są niesamowite, wręcz zapierające dech w piersiach. Już dla samych plenerów czy sceny z bizonami warto ten film zobaczyć. Zaskoczyło mnie że za montaż twórcy dostali Oscara. Nie jest on jakoś specjalnie nowatorski, po prostu dobry. Kostiumy i charakteryzacje za to są kolejnym wielkim atutem. Film ma klimat i daje się porwać, to zupełnie nowa jakość westernu w porównaniu z latami 50'-70'.



   Gra aktorska jest wyjątkowo dobra. Chociaż wszyscy najbardziej zachwycają się Costnerem, to mi przypadł do gustu Graham Greene grający Kopiącego Ptaka - jak dla mnie ideał szamana: człowieka o otwartym umyśle, cierpliwego i ciekawego świata, a nie jak to się zwykło przedstawiać - wioskowego szarlatana. Film zawiera dużo humoru, to za sprawą min, gestów, pojedynczych słów, czy krótkich anegdot. Dzięki temu łatwiej polubić bohaterów i się z nimi zżyć. Wracając jeszcze do Costnera i jego porucznika Dunbara - mnie najbardziej urzekło w nim prowadzenie pamiętnika i ta niesamowita narracja, która na długo zapada w pamięć.

   Do tej pory niedoścignionym wzorem filmu przedstawiającego świat Indian był Ostatni mohikanin, myślę że Tańczący z wilkami plasuje się bardzo blisko. 




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz