poniedziałek, 27 stycznia 2014

Polowanie (The Hunting Party) 1971 reż. Don Medford

   Na samym początku widzimy dwie sceny: poderżnięcie gardła krowie i sadystycznego impotenta odbywającego akt seksualny. Obrazy te znakomicie i dosadnie informują/ostrzegają nas czego możemy się po tym filmie spodziewać.


OPIS:
Przywódca bandy, Frank Calder (Oliver Reed) porywa pewnego dnia wiejską nauczycielkę (w jego mniemaniu) Melissę Ruger (Candice Bergern). Chce by nauczyła go czytać. Śladem grupy rusza mąż uprowadzonej, bogaty Brandt i jego znajomi. Uzbrojeni w nowoczesne strzelby mogą zabić człowieka z odległości siedmiuset jardów (dużo ponad możliwości broni bandytów), tym sposobem tropią i odstrzeliwują z dystansu kolejnych członków grupy. Melissa w międzyczasie zakochuje się we Franku...


   Brandt już z początku jawi nam się jako zakompleksiony furiat, ale dopiero z czasem poznajemy jego pełne oblicze i obserwujemy zachodzącą przemianę. Dla kontrastu przedstawiony jest Frank, szef bandy, człowiek brutalny, ale i delikatny, opiekuńczy w stosunku do swoich ludzi. I tak, Ruger na naszych oczach zamienia się w potwora, znęca się nad prostytutką w pociągu, a do polowania na bandytów podchodzi zupełnie serio, smakując śmierć każdego z nich i traktując zwłoki jak ciała ustrzelonych zwierząt. Żeby przedłużyć zabawę, nie zabija od razu wszystkich, a jedynie paru co jakiś czas, przywódcę zostawiając sobie na deser. Nawet jego towarzysze początkowo entuzjastycznie nastawieni do polowania (taka ekstrawagancka rozrywka dla bogatych) z czasem coraz bardziej przerażeni, w końcu się wycofują. Brandt nie bardzo się zresztą nimi przejmuje.


W tym czasie, dla odmiany, poznajemy lepiej Franka -  dba o swoich ludzi, w niebezpieczeństwie wyciąga ich rannych pod ostrzałem, opatruje i pielęgnuje. W gruncie rzeczy jest lojalny i chociaż raz na jakiś czas dopuszcza się przemocy względem Melissy czy swoich towarzyszy, to są to odosobnione przypadki.
Żeby bardziej zagmatwać sprawę, a jednocześnie lepiej ją przedstawić, warto pochylić się nad porwaną. Melissa jest twarda i wytrwała, wytrzymuje kolejne poniżenia i nie daje się złamać. Jej liczne próby ucieczki czy zabicia Franka budzą podziw. Przy okazji w jakiś sposób, trudno nie darzyć uznaniem jego wytrwałości w poskramianiu jej, a jednocześnie cierpliwości - nie wiąże, nie knebluje, nie karze (przynajmniej za ucieczki i stawianie oporu). W zasadzie trzyma luzem, łapiąc co jakiś czas. W końcu musi się narodzić miedzy nimi uczucie, na początku jest to tylko nić sympatii, ale sytuacja szybko się rozwija. I chociaż przez większość filmów wątek miłosny zupełnie nie przeszkadza, to jednak pod koniec spowalnia wyraźnie akcję.
Z pośród bohaterów jeszcze Doc Harrison, członek bandy zasługuje na przedstawienie, to dobry człowiek, który daje się lubić od samego początku. Zastanawia nawet jak to się stało, że taki poczciwina jest bandytą.


   Mnie fabuła i relacje miedzy bohaterami zaciekawiły od samego początku. I chociaż nie mamy tu dobrych i złych, a jedynie złych, to chyba jak każdy kibicowałem Frankowi i jego bandzie, nie rozgrzeszając ich z przewinień (wspólnych czy indywidualnych). Szybko też wczułem się w ich ciężką sytuację, bo wyobraźcie sobie: ścigają ich tajemniczy ludzie z niesamowitą bronią pozwalającą strzelać z dużych odległości (poza zasięgiem broni bandytów), nie ma jak się przed nimi bronić, pozostaje uciekać, a do kolejnych ataków dochodzi niespodziewanie. To może zdołować. Tym bardziej, że co jakiś czas na horyzoncie pojawia się tajemniczy jeździec, jakby dając do zrozumienia: cały czas siedzę wam na tyłku, jak mi się zachce to znowu kogoś zastrzelę.


   Od strony technicznej cud, miód, malina. Znakomite strzelaniny i charakteryzacje, cieszą szczegółami. Masakra w oazie rewelacyjna, aż skojarzyła mi się z Dziką bandą, trup ściele się gęsto i nawet slow motion zastosowali, by wzmóc efekt.

   Dalej. Często zachwycam się pięknymi zdjęciami, ale tym razem popadłem niemal w euforię. Dawno już nie widziałem tak pięknych ujęć w plenerach, szczególnie z jeźdźcami na koniach. Ich wędrówka jest wyjątkowo urokliwa i aż chce się smakować piękno przedstawionej natury. Zresztą, chyba widzicie, że nawaliłem w tego posta screenów jak głupi :D


   Ciekawy montaż ma znaczący wpływ na odbiór całości, film staje się dzięki niemu bardziej dynamiczny. Nie ma przy tym denerwujących i wprowadzających w błąd przeskoków. Całość jest bardzo sprawnie przeprowadzona.

   Scenografie, rekwizyty i kostiumy świetne, po prostu świetne. Żadnych kolorowych fatałaszków, ani pierdół w stylu hipisowskich spodni, ot zwykle ubrania typowe dla kowboi, prostu i praktycznie.


   Całości dopełnia cudowna muzyka Riza Ortolani zmarłego... 4 dni temu. Co prawda jest to głównie jeden motyw, ale wyjątkowo udany.

   Zdecydowanie polecam.



niedziela, 26 stycznia 2014

Zabójstwo Jesse'ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda (The Assassination of Jesse James by the Coward Robert Ford) 2007 reż. Andrew Dominik

   Przybyłem, zobaczyłem i rozczarowałem się na całej linii.

   To nietypowy western, nie ma tu widowiskowych strzelanin, pościgów konnych, ani sprytnych forteli. Na początku zdarza się napad na pociąg i to właściwie tyle jeśli chodzi o western. Film określiłbym bardziej mianem dramatu biograficznego. I chociaż fabuła jest prosta, to momentami można się pogubić. Na plus policzę od razu stroje, rekwizyty i scenografie - wszystko to naturalne i choć tak niepodobne do znanych nam otoczek westernowych, to jednak oddające szarą rzeczywistość tamtych czasów i miejsc. Całości dopełniają piękne, lecz niepokojące zdjęcia, które niemal przez cały czas dołują. Szkoda tylko, że fabuła nie sprostała moim oczekiwaniom, nudziłem się niesamowicie, zmuszając do wytrwania do końca.


   Świetnie odegrana rola Roberta Forda (Casey Affleck), facet jest zakompleksiony, drażliwy i nie znosi żadnej krytyki pod swoim adresem. Kiedy emocje biorą nad nim górę pokazuje swój gniew, jednocześnie go w sobie tłumiąc. Przez większość czasu jednak, powiedziałbym: idzie się wypłakać do kąta. I chociaż z biegiem czasu trochę hardzieje, to mimo wszystko pozostaje tytułowym tchórzem. Sam Jessy James (Brad Pitt) jawi się tutaj jak osoba skrajnie nieufna, wszędzie wietrząca spisek i zdradę, a pod koniec wpadająca w jakąś paranoję. Z jednej strony bawią go żenujące dowcipy kumpli, a zaraz gotów byłby ukręcić im łeb, jego huśtawki nastrojów pogłębiają tylko niepokojącą atmosferę w grupie.


   Pytanie czy trzeba było czekać ponad dwie godziny, by zobaczyć jak jeden facet z zaburzeniami psychicznymi zabija drugiego?

Przyznaję, że zupełnie nijaka mi ta recenzja wyszła, ale takie też mam odczucia wobec tego filmu. Tak jakby zadbali o przygotowanie planu filmowego, najlepszej ekipy i świetnej obsadę, ale w tym wszystkim zapomnieli gdzieś o scenarzyści.



poniedziałek, 20 stycznia 2014

Wyatt Earp 1994 reż. Lawrence Kasdan

   Po całkiem przyjemnym Tańczącym z wilkami, myślałem że kolejna odsłona legendy Dzikiego Zachodu w wykonaniu Costnera będzie strzałem w dziesiątkę. Niestety... Że Kevin lubi grać w ckliwych filmach miłosnych wiedzą wszyscy, że często odgrywa dużego, wrażliwego chłopca też, ale mimo to spodziewałem się czegoś... lepszego. Pierwsza połowa pokazuje wielkie love story i życiową tragedię, po której bohater upada na dno. Jeśli chcieli to pokazać to dobrze, wszak nie każdy zna historię Earpów, ale wystarczyło zrobić dziesięciominutową wstawkę, a nie paprać pół filmu!


   Costner w roli Wyatta zupełnie nie pasuje, podobnie jak Quaid jako Doc. Pierwszy próbuje pozować na twardziela, ale robi to nieprzekonująco, brakuje mu też charyzmy. Drugi zaś momentami bardziej przypomina ulicznego kloszarda, niż błyskotliwego i dowcipnego rewolwerowca. Pozostałe postacie są zwyczajnie mdłe i nijakie, za nic nie mogłem się w nich połapać i kojarzyć. Wiele scen jest identycznych jak w Tombstone, więc aż prosiło się o porównanie - każde wypadało na niekorzyść Wyatta Earpa.


   Z fabułą jak z bohaterami, jest nijaka i rozmyta. Chociaż historię Earpów przedstawiono bardziej szczegółowo, to trudno się w niej połapać. Wątki miłosne męczą i nudzą, pierwszy najdłuższy zajmuje pół filmu i nawet, gdy się kończy to i tak ciągnie się za bohaterem jak smród za wojskiem. Potem pojawiają się kolejne i jakby ich było mało, Wyatt wodzi wzrokiem za każdą dupą jaka się nawinie w polu widzenia. Dialogi są sztuczne i jakby na siłę, niby czasami zabawne, ale nie śmieszą, po prostu kiepskie.

   Trafiła mi się wersja z uciętymi ostatnimi trzydziestoma minutami i wiecie co? W każdym innym wypadku doszukałbym sobie tego braku, a tu wręcz się ucieszyłem, że mogę skończyć już tę farsę.



sobota, 18 stycznia 2014

Pojedynek w Corralu O.K. (Gunfight at the O.K. Corral) 1957 reż. John Sturges

   Wyatt Earp i Doc Holliday raz jeszcze (lecz nie ostatni) pojawiają się w mym skromnych pieleszach. Żałuję że nie zobaczyłem tego filmu zaraz po Tombstone, bo nie musiałbym tak wytężać pamięci, by dokonać porównania.

   Film opowiada historię Wyatta Earpa i Doca Hollidaya i ich konfliktów z bandytami. Historia powszechnie znana, więc nie będę streszczał.


   Nastrojowa muzyka Tiomkina od samego początku wprowadza miły westernowy klimat, podobnie jak piękne zdjęcia, kostiumy, scenografie i... jakość obraz. Szczerze mówiąc spodziewałem się, że od strony technicznej będzie to knot, a tu miłe zaskoczenie (i zawstydzenie z powodu braku wiary w potęgę amerykańskiego westernu). Pojedynki i strzelaniny nie są tu niestety zbyt widowiskowe, ale jak na lata 50' i tak nieźle. Zresztą nie są one najciekawszym i najważniejszym elementem filmu.


   Dużym atutem tej produkcji jest obsada. Burt Lancaster zagrał świetnie, chociaż w roli Wyatta Earpa trochę mi nie pasował, może jakby miał wąsy... W każdym razie Russel w Tombstone bardziej przypadł mi do gustu. Dalej Kirk Douglas jako Doc Holliday, i tutaj mamy prawdziwy strzał w dziesiątkę. Jest dowcipny, obdarzony fantazją, beztroski, ale nie głupi i ma w sobie dużo wdzięku. Czy wypadł lepiej od Vala Kilmera? Nie... ani lepiej, ani gorzej, inaczej. Bohater wykreowany przez Kirka nie ma co prawda tyle charyzmy, ale nadrabia pomysłowością i przewrotnością. Jeśli jesteśmy przy obsadzie, to zwrócić jeszcze muszę uwagę na Lee Van Cleefa ogrywającego rolę Baileya (raz jeszcze kanalia), cóż niestety szybko zwija się on ze sceny, ale nie ma dużej straty. Jak już kiedyś pisałem, nawet za młodych lat grał on świetnie, ale brakowało mu tego czegoś, co zaczął prezentować sobą w bardziej dojrzalszym wieku (choćby u Sergio Leone). W filmach z lat 50' przypomina on jeszcze nieopierzonego kogucika, jednak z dobrymi widokami na przyszłość. Co do pozostałych, w szczególności postaci bandytów, to ich odtwórcy dobrze sprawdzają się w swoich rolach, ale nie na tyle by piać na ich cześć peany pochwalne. No może za wyjątkiem najmłodszego z Clantonów - Billy'ego, ten rozdarty wewnętrznie chłopak naprawdę mnie urzekł. Co ciekawe nie odkryłem od razu tożsamości aktora, który go grał, a dopiero po seansie wyczytałem, że był to... Dennis Hopper. Zupełnie za to nie przypadli mi do gustu bracia Wyatta, nijacy i sztuczni, tak że szkoda słów.


   Wyatt i Doc świetnie się tutaj uzupełniają, Earp jest twardzielem, a Holliday luzakiem, ich różne charaktery i postawy życiowe zdają się zupełnie wykluczać jakąkolwiek nić porozumienia, nie mówiąc już o sympatii. Z biegiem czasu jednak obserwujemy ich konflikt i rodzącą się przyjaźń i nie ma tu żadnych zgrzytów. Jest to o wiele ciekawsze ukazanie sprawy niż w Tombstone, gdzie bohaterowie niemal od początku zdawali się być dobrymi kumplami.

   Fabuła jest ciekawa i dobrze poprowadzona. Irytują trochę postawy bohaterów, nawet łotry są honorowe i nie strzelają nikomu w plecy, rozwiązując spory na drodze uczciwego pojedynku. Podział na tych dobrych i złych jest zupełnie jasny i może jedynie najmłodszy z Clantonów próbuje się wybić z tego schematu, ale bezskutecznie (to postać prawdziwie tragiczna). Trochę jak w bajce, ale tak musiało być, Pojedynek w Corralu O.K. to klasyczny western pełną gębą.


   Zdecydowanie polecam :)



wtorek, 14 stycznia 2014

Deadwood [serial] sezon 2 reż. David Milch

   Czas na podsumowanie drugiego sezonu. Przyniósł mi on sporo rozczarowań i pewną miłą niespodziankę. I chociaż nie brzmi to zbyt zachęcająco, to zapewniam, że ta seria Deadwood również warta jest obejrzenia.


   Dochodzi paru nowych bohaterów, niestety żaden nie daje się lubić, albo nie poznajemy ich wystarczająco by w ogóle wyrobić sobie jakieś zdanie. Mamy geologa-zboczeńca, zamerykanizowanego Chińczyka, szpiega-guwernantkę, żonę Bullocka czy podstarzałą dziwkę na dorobku. Niestety żadna z tych postaci nie jest w stanie się wybić, czy to ze względu na swoją miałkość, czy też nie wystarczająco rozwinięty wątek. A z tych starych? Bullock pozostaje swoim zwyczajem nijaki i tylko z pozoru jest twardzielem, Tolliver traci rozpęd, Jane dalej chleje, Charlie powoli się statkuje, doktor pozostaje sobą, Żyd zakłada bank (he he he), Farnum dalej liże wszystkim buty i się ośmiesza. Niby dużo się dzieje, ale w gruncie rzeczy nic się nie zmienia. Sytuację ratuje Swearengen. Twórcy musieli zdać sobie sprawę z tego, że skrada on każdy odcinek, bo stał się bardziej dowcipny i złośliwy, a chociaż nie złagodniał w stosunku do wrogów, to czasem można dostrzec jego troskę o podopiecznych i pracowników, trudno zauważalną, bo przejawianą jedynie w subtelnych gestach i minach. W każdym razie to wystarczy by zaskarbił sobie jeszcze więcej sympatii.


   Fabuła bardzo siada. Tematem przewodnim stają się politykowanie i układy (na temat przyłączenia Deadwood, do któregoś ze stanów), co zwyczajnie jest nudne. Dlatego kolejne postacie wplątane w lokalne rozgrywki zaczynają po prostu męczyć. Pod koniec pierwszego sezonu, kiedy Bullock został szeryfem, zwiastowało to przyspieszenie akcji i nadanie jego postaci więcej energii, a okazało się, że oklapł jeszcze bardziej. Doszło do tego, że oglądając ostatnie odcinki nie wciskałem pauzy wychodząc do kuchni po kawę, bo wiedziałem, że nic nie stracę. Tym sposobem przeskoczyłem parę dłużyzn i niepotrzebnych scen.

   I ostatni punkt programu. Technicznie nic się nie zmienia i nadal otrzymujemy maksimum realizmu jeśli chodzi o stroje, scenografie i rekwizyty.

   Podsumowując, jest gorzej, ale Al wynagradza te braki. Zresztą to że jest gorzej, nie znaczy że źle. Pierwszy poziom bardzo wysoko podniósł poprzeczkę i scenarzyści nie dali rady za długo utrzymać wysokiego lotu. Przede mną trzeci sezon i może bez euforii, ale podejdę do niego z zainteresowaniem.



piątek, 10 stycznia 2014

Bronco Billy 1980 reż. Clint Eastwood

   Bronco Billy nie jest typowym westernem, to kolejna z wariacji na ten temat, jednak warta uwagi.

   Tytułowy Bronco Billy (Clint Eastwood) jeździ ze swoją grupą artystyczną od jednej miejscowości do drugiej dając w swym namiocie przedstawienia. Wśród przedstawianych numerów są m.in.: indiański taniec z grzechotnikami, popisy z lassem czy wyczyny rewolwerowca. Chociaż wszyscy członkowie pracują z pasją, to grupa ledwo wiąże koniec z końcem. Zmiany przychodzą gdy Bronco przyjmuje do zespołu nową asystentkę Antoinette (Sondra Locke) - porzuconą przez męża dziedziczkę fortuny.


   To film o ludziach (a szczególnie jednym) z pasją, którzy chcą żyć po swojemu na przekór światu. Swoim życiem i czynami udowadniają, że można być tym kim się ze chce, jak Bronco który urodzony w mieście do trzydziestego pierwszego roku życia był sprzedawcą butów, aż uznał że czas pokierować swoim losem tak by osiągnąć szczęście i został kowbojem. Dowodem na prawdziwość ich poglądów jest przemiana Antoinette, która ze zgorzkniałej paniusi zamienia się w radosną kowbojkę odnajdując radość u boku Bronco i jego zespołu.

   Główny bohater szybko zaskarbia sobie sympatię widzów swoją prostodusznością i niezłomnym charakterem. Jest przy tym bardzo porywczy i nieco apodyktyczny co może zrażać. Myślę że to odpowiednia kombinacja, dająca obraz niezwykłego człowieka, nie pozbawionego jednak typowo ludzkich przywar. Przez to staję się on nam bliższy, nie tak jak postacie twardzieli grane przez niego dotychczas. Największe wrażenie zrobiła na mnie scena z szeryfem, kiedy odkłada na bok swoją dumę i honor by ratować przyjaciela. Czasem nawet on musi się poddać i dostosować do wrogiego środowiska.


   To nie jest western, ale film o ludziach którzy bawią się w western, ale nie porzucają swoich ról po występie, a nawet w życiu kierują się kanonem zasad rodem z Dzikiego Zachodu. Urzekła mnie scena, w której Bronco postanowił powstrzymać bandytów napadających na bank, po tym jak zobaczył chłopca widzącego w nim legendarnego rewolwerowca i nie chciał by dzieciak utracił tę wiarę. Taki jest właśnie Bronco, narwaniec o złotym sercu, który z jednej strony organizuje darmowe przedstawienia dla sierot, a z drugiej potrafi zrobić awanturę pracownikom z błahego powodu.

   Całość nafaszerowana jest sporą dawką humoru, przez co prócz współczucia i dopingu dla bohaterów pozwala się również odprężyć i uśmiać. Wątek miłosny nawet dla mnie okazał się całkiem przystępny, przy czym to jedne wielkie końskie zaloty, a Bronco w swojej bezpośredniości bawi. Z jednej strony skrada dziewczynie całusa i prowokuje akcje łóżkowe, a z drugiej jest dżentelmenem broniącym honoru damy.

   Bronco Billy pokazuje jak żyć pełną piersią i robić to czego się pragnie na przekór wszelkim przeciwnością. Jak powiedział sam Bronco: Jestem tym, kim chcę być.




poniedziałek, 6 stycznia 2014

Joe Kid 1972 reż. John Sturges

   Widziałem już niemal wszystkie filmy z Eastwoodem w roli kowboja. Po dzisiejszym zostanie przede mną tylko Bronco Bill i seriale z początku jego kariery, które nie są dostępne w języku polskim, a mój angielski niestety nie jest jeszcze górnych lotów. Do rzeczy jednak!

   Joe Kid (Clint Eastwood) to ranczer, człowiek z przeszłością. W dniu swojego procesu zostaje wmieszany w konflikt miedzy Meksykanami walczącymi o ziemię, organami prawa i posiadaczem ziemskim Harlanem (Robert Duvall), który postanawia rozwiązać swoje problemy siłą. Joe z własnych pobudek przyłącza się do Harlana i pomaga mu tropić latynosów.


   Scenariusz nie był może rewelacyjny, ale miał potencjał. Historia ukazuje nierówności społeczne i walkę uciskanych o swoje prawa. Jest szwarccharakter w postaci Harlana, który postanawia po prostu zabić przywódcę buntowników Chama (John Saxon), a pozostałych rozgonić, by nie tracić czasu na procesy sądowe. Joe Kid zgadza się mu pomóc z powodów własnych urazów do Chama, jednak widząc brudne zagrywki ludzi, z którymi ruszył w drogę, decyduje się stanąć przeciwko nim.

   Niestety ten film to klapa. Obaj panowie (Eastwood, Duvall) odstawiają macho, ale jakoś im to nie wychodzi, dziwne biorąc pod uwagę, że mają za sobą pewien dorobek w odgrywaniu twardych facetów. Ich postacie są sztuczne, niewyraziste, po prostu nijakie. Z jednej strony znamy ich motywacje, ale jakoś nie są przekonywujący. Duvall daje nam do zrozumienia, że jest zimnym draniem, ale nie pozwala tego odczuć. Zupełnie tak samo jest z dialogami. Całość się dłuży i przyprawia o ziewanie.


   Przyznam że ożywiłem się na jakiś kwadrans pod koniec filmu, obserwując wygibasy i fortele Joe Kida, gdy postanowił wydostać się z kościoła. Przez ten krótki moment widziałem prawdziwego Eastwooda w najlepszym wydaniu, a potem znowu akcja oklapła. Co się zaś tyczy bandytów, to są oni dość... hmmm... chyba nie bardzo wiedzą czego chcą i co robią. Kiedy na początku sami wychodzą na spotkanie bandziorom Harlana tylko po to by pogadać o dupie Maryni jest to dziwne, ale nie aż tak jak pół minuty później, gdy dają się wystrzelać jak kaczki mając przewagę. Później nieco kończą rewoltę równie szybko jak ją zaczęli, bo Joe Kid tak mówi. No bez jaj :D


   Co do tła. Muzyka w porządku, zdjęcia również okej, trochę irytowały mnie kostiumy: czerwone spodnie Joe, kolorowe poncho i parę innych pierdół, zupełnie jakby cyrk przyjechał. Strzelaninom zaś brakowało tego 'czegoś', poza wspomnianym wyżej kwadransem kiedy poczułem moc wrażeń, przez resztę czasu nudziłem się. Co do finałowej sceny, nie będę spojlerował, ale powiem że jest trochę nazbyt widowiskowa i przekolorowana. Jak ktoś chce niech sam zobaczy.

   Ciężko mi te słowa przechodzą przez palce i klawiaturę, ale... chociaż to western z Eastwoodem... nie polecam.



niedziela, 5 stycznia 2014

Butch Cassidy i Sundance Kid 1969 reż. George Roy Hill

   Podchodziłem do tego filmu z pewnym ociąganiem, bojąc się że czekają mnie dwie godziny nudy. Jednak jak tylko włączyłem, to już po pierwszych minutach byłem oczarowany.

   Film opowiada o dwóch bandytach Butchu Cassidy'm (Paul Newman) i Sundance Kidzie (Robert Redford). Zalazłszy za skórę właścicielowi kolei, na którą napadali, przyjaciele uciekają do Boliwii. Tam na nowo rozpoczynają napady.


   Największym atutem filmu jest obsada. Newman i Redford uzupełniają się idealnie i pokazują naprawdę świetne aktorstwo. Pierwszy gra wyluzowanego marzyciela, drugi twardziela. Łączy ich autentyczna przyjaźń, chociaż raz za razem sobie dogryzają. Właśnie ich relacje dają filmowi sporą dawkę humoru (głównie za sprawą komentarzy Butcha). Swoją drogą jak na bandytów są trochę nietypowi, bo potrafią być uprzejmi dla napadanych i nie sięgają po brutalne metody jeśli nie ma takiej potrzeby, czyli jeśli akurat się nie bronią.


   Niewiele brakowało, a film ten stałby się moim ulubionym, jednak kilka elementów musiało mnie zirytować. Po pierwsze utwór Raindrops Keep Falling On My Head, zupełnie nie pasujący do klimatu filmu (co za dużo pajacowania to nie zdrowo) i Butch wydurniający się w rytm tej piosenki na rowerze. Niestety potem raz jeszcze pojawił się niedopasowany kawałek (nawet już nie wiem jaki miał tytuł). A szkoda bo z początku niesamowite zdjęcia i nastrojowa muzyka stworzyły świetny klimat, który dowcipkujący Newman tylko dobrze dopełniał.


   Akcja z początku toczy się całkiem żwawo, by gdzieś w połowie przyhamować. Szkoda bo ucieczka przyjaciół przed pościgiem była całkiem zabawna z tym ciągłym pojawiałem się ogona. Dalej spory wycinek historii bohaterów, między ucieczką, a przybyciem do Boliwii przedstawiony jest w postaci pokazu starych zdjęć. Takie to pójście na łatwiznę, w każdym razie ja poczułem się olany przez twórców. W Boliwii niestety akcja już siada, a może powtarza się i przez to się dłuży sam nie wiem. Dużo nadrabiają za to scenami strzelanin, którym nie brakuje rozmachu i fantazji. Pochwalić należy jeszcze efekty specjalne (świetne zabawy dynamitem).


   Butch Cassidy i Sundance Kid to kawał dobrego kina, nie tylko dla miłośników westernów. I chociaż ja uczepiłem się paru szczegółów to myślę, że nie wszyscy muszą być tak upierdliwi.



sobota, 4 stycznia 2014

Deadwood [serial] sezon 1 reż. David Milch

   Pierwszy sezon Deadwood za mną i jestem absolutnie oczarowany tym serialem. Tutaj moja recenzja po pierwszym odcinku:
Deadwood [serial] (2004-2006) reż. David Milch

   Scenografie, rekwizyty i kostiumy są perfekcyjnie dopracowane i jest to bardzo mocny punkt tego serialu. W ogóle obóz jest raczej przygnębiającym miejscem, gdzie ucieczką od błota i brudu są jedynie saloony. Jeśli chodzi o zapijaczone mordy to spotkać je możemy niemal na każdym kroku. Brutalnych scen nie brakuje, ale nie jest to obraz lejącej się strumieniami krwi, wszystko dobrze wyważono. Szczęśliwie bohaterowie używają sporo przekleństw, a wręcz ich naużywają co też dodaje całości realizmu. Prawdziwy Dziki Zachód.

   Fabuła jest rewelacyjna i zgrabnie poprowadzona, tak że 50-60 minut trwania odcinka staje się prawdziwą zaletą, a nie jak pisałem w poprzednim wpisie wadą. Bohaterowie zachwycają, przy czym (nie wiem czy taki był zamysł twórców) Ian McShane w roli Ala Swearengena skrada całość. Facet jest kanalią, ale taką której po prostu nie da się nie lubić. Cynizm, inteligencja, siła, prostota i domieszka ludzkich uczuć to chyba recepta na idealny szwarccharakter. Żaden inny mieszkaniec Deadwood nie zaskarbił sobie tyle mojej sympatii. Timothy Olyphant z kolei jest bohaterem jakiego już dawno w kinie brakowało, to rycerz na białym koniu, a jednocześnie macho, postać trochę nierealna, ale za to podnosząca na duchu i będąca przeciwwagą dla pozostałych łajdaków. Zresztą wszyscy bohaterowie są ciekawi i potrzebni. Dlatego mamy nieporadnego, ale uroczego Żyda, pastora będącego świętoszkowatą pierdołą, wścibskiego dziennikarza, hotelarza będącego przydupasem Szarej Eminencji i tak dalej.


   Pierwszy sezon zostawia wiele spraw niedokończonych i pewien niedosyt. Dostajemy za to wskazówki co do dalszego ciągu. I chociaż poczynania bohaterów można często przewidzieć to nie jest to regułą. Poza paroma wątkami nie ma miejsca na nudę.