niedziela, 22 maja 2016

Twarzą w twarz (Faccia a faccia) 1967 reż. Sergio Sollima

   Odkrywania klasyków (spaghetti) westernu na nowo, ciąg dalszy. Po fantastycznej Kuli dla generała kolejny nieprzeciętny przedstawiciel gatunku: Twarzą w twarz.

   Film opowiada o nauczycielu z Północy Bradzie Fletcherze, który  udaje się na Południe ze względu na suchszy klimat służący jego zdrowiu. Na miejscu profesor z własnej winy, a bardziej głupoty staje się zakładnikiem bandyty Solomona "Beauregarda" Benneta, a z czasem, na skutek splotu rozmaitych zdarzeń, towarzyszem jego wędrówki. Profesor to prawdziwy humanista, człowiek inteligentny i oczytany, kierujący się moralnością, która każe mu pomagać nawet swoim oprawcom, takim jak Bennet. Inna sprawa, że Fletcher zupełnie nie przystosowany do warunków życia na Dzikim Zachodzie staje się w pewien sposób uzależniony od Beau. Ten z kolei to prymityw, aczkolwiek osoba zaradna i swobodnie odnajdująca się w świecie bezprawia.

   Związani ze sobą przez jakiś czas, gdy Bennet jest ranny, nawiązują cienką nić sympatii, jednocześnie budząc u siebie wzajemną fascynację. Beau nie lekceważy mądrości Fletchera, chociaż często go nie rozumie lub nie chce się z nim zgodzić. Brad za to wiedziony ciekawością nie może się oprzeć poznawaniu i smakowaniu tego zupełnie nowego świata. I choć zupełnie tu nie pasuje, ani sobie nie radzi to na przekór próbuje coraz to nowych rzeczy jak choćby strzelania z pistoletu co budzi w nim pewne skłonności do posiadania siły, z których do tej pory nie zdawał sobie sprawy.


   Ta początkowa fascynacja profesora dzikim i wolnym życiem Benneta, nie od razu go zmienia. Długo jeszcze pozostaje naiwnym, miłosiernym mięczakiem, a nieświadomy zagrożenia Beau pokazuje mu coraz to nowe możliwości. Najciekawsza jest faza, w której mężczyźni zaczynają się wymieniać wyznawanymi przez siebie wartościami, porzucając swoje dawne przekonania na rzecz tych wyznawanych przez towarzysza. W przypadku Beau są to drobne, kosmetyczne zmiany, zaczyna bardziej kierować się rozumem niż intuicją i nieco łagodnieje. Za to Fletcher czerpie pełnymi garściami ze świeżych wzorców, dając upust żądzy posiadania władzy i stosowania przemocy.

   Twarzą w twarz to jednak nie tylko film psychologiczny pokazujący jak mogą zmieniać się ludzie, czy też jak rodzą się potwory. To też kawał świetnego spagwestu w klasycznym rozumieniu. Na naszych oczach Beau odtwarza swoją bandę, napada na pociągi i banki, mierzy się z przeciwnikami. A wrogów mu nie brakuje, zarówno zewnętrznych jak i wewnętrznych, bo oto Brad przechwytuje powoli jego władzę, na ogonie siedzi człowiek Pinkertona, a lokalne władze szykują się do ostatecznej rozprawy z jego Dziką Hordą.


   Jak na karuzeli co chwilę zmienia się układ sił. Fletcher okazuje się poważnym wsparciem dla bandy Benneta, planując skoki będące zbyt skomplikowanymi do zorganizowania dla prostych bandytów. Jednocześnie zyskuje sobie w grupie coraz wyższą pozycję, nie tylko dzięki wiedzy, ale i okazywanej coraz częściej brutalności i bezwzględności. Punktem kulminacyjnym, po którym staje na drodze bez powrotu staje się gwałt na jednej z kobiet zamieszkujących osadę bandytów i walka z jej ukochanym. Udowodniwszy, że jest w stanie zabijać, Fletcher staje się pełnoprawnym członkiem grupy, a wkrótce szaleńcem o dyktatorskich zapędach.

   I tak tym co początkowo oczarowało go w tej osadzie była prostota i autentyczność, a także wolność, z której korzystają mieszkańcy. Ci sami, których wkrótce zamienia w niewolników i prywatną armię. Sekwencja ukazująca początkowo ich sielankowe życie jest naprawdę długa, dając chwilę wytchnienia po niedawnych trudach wędrówki i jednocześnie będąc jaskrawym kontrastem do tego co za chwilę ma nastąpić. I chociaż im bliżej końca tym bardziej Sollima się zagalopowuje to nie jest to wadą. Dla widzów żądnych krwi i strzelanin koniec Twarzą w twarz to prawdziwa gratka, zaś dla tych bardziej zainteresowanych psychologicznym aspektem produkcji finał również daje ciekawe podsumowanie przemiany jaką przeszli Brad i Beau.


   Nie da się jednak ukryć, że Faccia a faccia to wielka pochwała wykształcenia. Historia Fletcher dowodzi, że mając wiedzę można zyskać siłę i sięgnąć po władzę. Losy bohaterów różnie się plotą. Zmieniają oni fronty, a nawet są w stanie poświęcać życie bliskich, czy też niewinnych w imię osiągnięcia założonego celu. Tak że pod koniec zaciera się granica między dobrymi, a złymi. Zostają tylko silniejsi mordujący słabszych i tylko nieliczni w chwili próby są w stanie się opamiętać i stanąć po właściwej stronie. Choćby tylko na moment.


wtorek, 10 maja 2016

Kula dla generała aka Gringo (Quién sabe?) 1966 reż. Damiano Damiani

   Wiele westernowych tytułów jeszcze przede mną, ale chwilowo zdecydowałem się przypomnieć sobie te już kiedyś obejrzane. Robię to oczywiście dla przyjemności, ale nie tylko, gdyż kilka lat temu gówno się znałem na westernach, więc i w pełni nie mogłem ani zrozumieć, ani nacieszyć się tymi dziełami. Myślę, że teraz kiedy już przemierzyłem kawałek Dzikiego Zachodu seanse te staną się bardziej owocne. Nie przypadkiem pierwszym spośród wybranych jest Kula dla generała, film tak zajebisty, że w przeciwieństwie do wielu innych na długo zapadł mi w pamięć.


   Przede wszystkim zaznaczyć trzeba, że to western zapatowski, jeden z tych, których akcja rozgrywa się najpóźniej, bo wbrew klasycznej konwencji już w wieku XX, a konkretnie w czasie rewolucji meksykańskiej 1910-1917. Bohaterem jest młody Amerykanin (Lou Castel), którego pociąg zostaje zaatakowany przez bandytów. W czasie krwawej strzelaniny gringo z niewyjaśnionych powodów pomaga napastnikom zwyciężyć, a potem wmówiwszy im, że sam jest ofiarą meksykańskiego reżimu, przyłącza się do bandy, która jak się okazuje grasuje po okolicy zdobywając broń dla rewolucyjnych oddziałów generała Eliasa (Jaime Fernández).

   Kula dla generała prócz czystej rozrywki w postaci strzelanin i awantur obrazuje widzowi również mechanizm działania rewolucji. Bandyci których losy śledzimy, na każdym kroku podkreślają, że walczą "dla ludu" przeciwko reżimowi, kiedy jednak po potyczkach z wojskiem biorą jeńców to chwilę potem ich rozstrzeliwują, a przecież szeregowcy to prości ludzie wywodzący się właśnie z "tego ludu", dla którego walczą.


   Zresztą szybko okazuje się, że broń, którą zdobywają dla bojowników generała Eliasa, ma im być w rzeczywistości sprzedana, a nie ofiarowana. Jedynie nieco pomylony El Santo (Klaus Kinski), brat herszta El Chuncho (Gian Maria Volontè), wierzy, że razem z towarzyszami walczy w imię idei, a oni skutecznie ukrywają przed nim prawdę. Jest to smutny dowód na to, że tylko szaleńcy mogą wierzyć w słuszność krwawych czynów w imię rewolucji. W całej tej zbieraninie jedynie Amerykanin nazwany przez nich Nino nie ukrywa, że zależy mu głównie na pieniądzach. Jest przy tym bezwzględny i cyniczny, lecz w bardziej chłodny sposób, co różni go od nieco prymitywnych i porywczych Meksykanów, a jednocześnie przyczynia się do zwiększenia efektywności ich działań. I mimo iż zupełnie do nich nie pasuje, odróżniając się młodzieńczą, niewinną twarzą, eleganckim ubiorem i dość sztywnym zachowaniem, to wkrótce staje się drugim po szefie, a nawet jest w stanie tak manipulować bandą, by robiła to czego on chce.

   Kula dla generała to nie tylko obraz rewolucji (przy czym nie należy na to patrzeć pod kątem historycznym, bo nie spotkamy tu ani historycznych postaci, ani autentycznych wydarzeń) i westernowa awantura. To też ciekawe spojrzenie na relacje międzyludzkie, szczególnie stosunki meksykańsko-amerykańskie. Nino gardzi nimi na każdym kroku, czy to wpychając się przed kolejkę po bilet na stacji, czy też pytany o to jak mu się podoba Meksyk udziela otwarcie niepochlebnej odpowiedzi. Sami zaś Meksykanie zdają się potwierdzać słuszność jego postawy, bo choćby we wspomnianej wyżej kolejce nie sprzeciwiają się, ograniczając jedynie do cichego pomruku niezadowolenia. Nawet sam Chuncho liczy się z jego zdaniem, a w krytycznym momencie poświęca życie starego kompana właśnie dla niego, choć w zasadzie ledwo go poznał. Przy okazji uwydatniają się ciekawe cechy charaktery Chuncho: jest szczery, ufny i chce cieszyć się z życia czym nadrabia trochę swój prymitywizm, stając się jednocześnie najbarwniejszą i najsympatyczniejszą postacią w bandzie, a także kompletnym przeciwieństwem Nino.


   Obraz większości mieszkańców tego kraju nie jest zbyt zachęcający. To w większości prości chłopi, którymi można manipulować wedle uznania, wspomniani bandyci kierujący się bardzo elastyczną moralnością i garstka cywilizowanych ludzi, których spotkać można w miastach lub pojedyncze osoby na prowincji jak choćby ziemianin z żoną, którzy mimo iż nie wyrządzili nikomu krzywdy stają się ofiarami rewolucji rozgoryczonego motłochu, ale dopiero wraz z nadejściem bandy Chuncha, gdyż wieśniacy sami nie mają wystarczająco odwagi. Triumf nie trwa zresztą długo, bo wkrótce sami stają się ofiarami masakry urządzonej przez wojska rządowe. I tak się to szaleństwo kręci bez końca.


   Uff, troszkę się rozpisałem, bo faktycznie Gringo (pod takim tytułem też można ten film spotkać) to jeden z lepszych spaghetti westernów jakie dane mi było zobaczyć. Prócz niesamowitej głębi na pochwałę zasługuje też to co widać na pierwszy rzut oka, a mianowicie scenografie, kostiumy, rekwizyty. Nie ma tu może wielkiego rozmachu, jak przy wysadzaniu mostu w Dobrym, złym i brzydkim, ale dostajemy całkiem przyzwoitą scenę napadu na pociąg, niezłe zajęcie fortu z fajerwerkami czy strzelaninę z CKM-em. I o ile CKM stanowi istotny element układanki wiodący bohaterów do celu, to już scena przejażdżki samochodem, gdzie bandyci dają upust swemu zachwytowi tym cudem techniki, nie posuwa akcji do przodu, ale uwypukla ich cywilizacyjne zacofanie. Co obok kultu jakim otaczają CKM jest całkiem ciekawym zjawiskiem.


sobota, 7 maja 2016

Una Nuvola di polvere... un grido di morte... arriva Sartana (1970) reż. Giuliano Carnimeo

   Sartana jest oszczędny w słowach, lecz nie jest milczkiem, ma poczucie humoru, chociaż sprowadza się ono do lekkich uśmieszków i złośliwych docinków. To bohater, któremu wszystko się udaje. Jest naprawdę nieprzeciętny i jak na takiego bohatera przystało nie musi torować sobie drogi do celu pięściami i kulami z rewolweru (choć jak trzeba to i z tym nie ma problemów). Upodabnia go to do Bezimiennego z trylogii dolarowej, ale Sartana jest o wiele zdolniejszy. Tym samym jego intryga dążąca do skłócenia i zmylenia licznych przeciwników ma o wiele większy rozmach, ale co ciekawe jej realizacja przychodzi mu nadzwyczaj łatwo. Drugim tak zdolnym spagwestowym sukinkotem jak pamiętam był Sabata, ale on korzystał z pomocy dwóch sojuszników, podczas gdy Sartana rozgrywa wszystko na własną rękę.


   Zaczyna z jajem, bo postanowiwszy zawalczyć o dwa i pół miliona dolarów oddaje się do więzienia tylko po to, by spotkać się z przesiadującym tam znajomym i wyrwać go zza krat. Robi przy tym rozpierduchę jak sto pięćdziesiąt wodząc wszystkich za nos. Różne już rzeczy widziałem w spaghetti westernach, ale taki początek daje całkiem niezłego kopa na resztę filmu, przy czym akcja dalej nie zwalnia, a przyspiesza i zatacza coraz szersze kręgi.

   Podstęp głównego bohatera jest na tyle rozbudowany, że stara się on skłócić ze sobą szeryfa, wdowę po jego bracie, właściciela kasyna, przybyłych po łup zbirów i szefa lokalnej bandy. Jednocześnie spotykając się z nimi i napuszczając na siebie zbiera od każdego potrzebne mu do rozwiązania zagadki informacje, samemu wydzielając jedynie odpowiednio wyselekcjonowane strzępy wiadomości. Nie zważa na niebezpieczeństwa związane z każdą z takich wizyt, ba, jest na tyle bezczelny, że każdemu mówi, iż jest teraz ich partnerem.


   Jak na rewolwerowca z wyższej półki przystało Sartana ma swoje znaki rozpoznawcze. Po pierwsze elegancki ubiór, sugerujący raczej, że jest szanowanym obywatelem czy przedsiębiorcą niż awanturnikiem prowadzącym krwawą grę o wielkie pieniądze. Po drugie i najważniejsze, tak jak Django miał swoją trumnę, a Banjo w Sabacie swoje, no właśnie banjo, tak Sartana ma organy. Takie jak w kościele.

   Jego przeciwnicy nie są już tak barwni. To klasyczni, lepiej sytuowani, lecz chciwi mieszkańcy miasteczka, napływowa hołota jakiej pełno się kręci po Dzikim Zachodzie, czy niepozorna, ale nieustępująca wyżej wspomnianym kobieta. Wyróżnia się tylko jeden. Samozwańczy generał Monk. Świr napieprzający biczem kogo popadnie za byle przewinienie, albo tylko za to, że akurat nawinął mu się pod rękę. Przypomina trochę takiego klasycznego spaghetti westernowego szefa bandyty, ale jest o wiele ciekawszą postacią niż tacy zazwyczaj bywają.