Zacznijmy od tego, że trafiła mi się wersja z angielskim dubbingiem i... napisami tłumaczonymi z włoskiego oryginału. Niestety innych nie było, więc wziąłem te i odpaliwszy film okazało się, że nie pasują ni w chu... steczkę. Szczęśliwie jakoś sobie bez nich poradziłem.
Ze względu na tarantinowskiego Django Unchained zaznaczę od razu: filmy nie mają ze sobą nic wspólnego, do wyjątków należą: motyw muzyczny, tytuł/imię bohatera, wątek Ku Klux Klanu i to w zasadzie tyle.
To opowieść o tajemniczym mężczyźnie imieniem Django (Franco Nero), który przybywa do miasteczka ciągnąc za sobą trumnę. Szybko okazuje się on znakomitym rewolwerowcem i zatrzymawszy się w hotelu dąży do konfrontacji z miejscowym Ku Klux Klanem. Żeby było ciekawiej jego członkowie walczą z meksykańskimi rebeliantami, tocząc między sobą prywatną wojnę.
Nie wiem jaka byłaby oryginalna włoska wersja, ale to co obejrzałem wołało o pomstę do nieba. Dialogi były prymitywnie proste jak w Draculi i ociekające stylem macho, momentami wręcz kompromitowały postacie. Wyglądało to tak jakby postawiono na pozy i mocne teksty, niestety przesadzono do granic możliwości. Zupełnie jakby Terminator przez cały film miał chodzić i walić teksty w stylu: hasta la vista baby. Raz na jakiś czas ma to moc, ale używane bez przerwy już nie. Nawet scena, w której Django nie rozstawia CKM-u na trójnogu, ale strzela trzymając go w rękach bardziej pasuje do Rambo czy Commando. A skoro dochodzimy do gry aktorskiej - ona niestety również nie zachwyca, jest nieprzekonywująca, momentami sztuczna i właśnie skupiona na wykreowaniu 200% macho. Postacie do tego były płytkie i niezbyt rozwinięte, nawet Django - tajemniczy i twardy facet z przeszłością nie wzbudził mojego większego zainteresowania.
Kolejnym mankamentem jest, niby drobiazg, ale mnie razi, charakteryzacja - Django jak na przybłędę po długiej podróży miał zbyt czystą i wypudrowaną twarz, podobnie dopiero co ubiczowana Maria w zbliżeniu błysnęła nienagannie umalowaną buźką. Od strony technicznej całość momentami przypominała mi teatr telewizji. Montaż z początku mnie irytował (szczególnie przeskoki z poszczególnych postaci), ale potem albo się poprawił albo przestałem na niego zwracać uwagę. Niestety twórcy nie ustrzegli się licznych, amatorskich bym rzekł, błędów. I tak, chociaż miasteczko jest zrobione naprawdę rewelacyjnie i dzięki zdjęciom przy zachmurzeniu ma mroczny, smutny klimat, to już błoto z rozjeżdżonymi śladami terenowych opon psuje ten obrazek. Na Filmwebie znalazłem informację, że w pewnym momencie można dopatrzyć się współczesnych zabudowań w tle, mi się nie udało. Podobnie scena z CKM-em - Django rzekomo nie pociąga za spust strzelając, tego również się nie dopatrzyłem. Za to w czasie bójki w knajpie kamerzysta za barem wyraźnie mi się objawił :D Efekty specjalne są żenujące, widać że była to produkcja niskobudżetowa - krew zastępuje ketchup, a zmiażdżone dłonie zdają się być oblepione zabarwionym na czerwono ciastem. Co ciekawe przy wszystkich tych niedoróbkach film ma świetny klimat, a jego kiczowatość, w pewnym momencie stała się dla mnie atutem.
Fabuła jest rewelacyjna, to naprawdę pomysłowa historia na miarę innych spaghetti westernów tamtych lat. Główny bohater zaskakuje nas nie raz. Dodatkowo twórcy się nie patyczkowali i akcja toczy się w brutalny sposób, zbierając liczne, krwawe żniwa. Sam Django okazuje się doskonałym strzelcem, tak że Eastwood ze swoich najlepszych lat nie dorasta mu do pięt.
Ujawniają się tu moje braki wiedzy z historii Stanów Zjednoczonych, ale jedna rzecz mi nie pasowała. Bohaterowie sugerowali podłoże konfliktu między białymi, a Meksykanami wojną amerykańsko-meksykańską z lat 1846-48, podczas gdy akcja toczy się po wojnie secesyjnej 1861-65, a nawet dużo później, bo o ile dobrze odczytałem datę na krzyżu z cmentarza to był tam rok 1889. Trochę nie chce mi się wierzyć, że trzydzieści lat po konflikcie utrzymywałaby się wojenna atmosfera.
Muzyka jest chyba jednym z największych plusów filmu, to znany nam już z tarantinowskiego Django Unchained motyw, tutaj wykorzystany w kilku wariacjach.
Parę razy już rozwodziłem się nad tym kto kim i jakim filmem mógł się inspirować. Raz jeszcze odniosę się do Dzikiej bandy z 1969 roku i Kuli dla generała z 1966 roku. Otóż podobnie jak tam, tutaj bohater również postanawia pomóc meksykańskim rebeliantom (oczywiście nie za darmo) i również napadają oni na fort by zdobyć pieniądze na CKM-y dla sił rebeliantów.
Podsumowując, jest to ciekawy i warty obejrzenia film po pierwsze ze względu na pomysłowo poprowadzoną akcję, a po drugie jak już pisałem jest tak kiczowaty, że aż fajny.
Zaskakująca recenzja, najpierw miażdżysz, potem chwalisz ;) Dla mnie w spaghetti westernie liczy się przede wszystkim akcja, a tej w "Django" nie brakowało. Poza tym widać że Corbucci, w przeciwieństwie do Leone, był pesymistą. Zarówno "Django" jak i "Człowiek zwany Ciszą" (uważany za arcydzieło gatunku) to westerny przepełnione brutalnością i pesymizmem. W spag-westach ważny jest także bohater, a Django to już kultowa postać. Lubię ten film po prostu, Franco Nero bywa czasem sztywny i minimalistyczny, ale mi to nie przeszkadza tak samo jak w przypadku Eastwooda. No i nie można zapomnieć o muzyce, Bacalov wykonał kawał porządnej roboty.
OdpowiedzUsuńCzy pamiętasz może, którą wersję oglądałeś: włoską (tłumaczenie z włoskiego) czy z angielskim dubbingiem (tłumaczenie z angielskiego)?
UsuńO tak, akcji nie brakuje. Numer z CKM-em chociaż widzę już któryś raz, znowu mnie zaskoczył, chyba bardziej byłbym zdziwiony jedynei gdyby bohaterowie zaczęli walczyć na szable :D
Z tego filmu pomysły można czerpać garściami, bo chociaż jest wiele niedoróbek to koncepcja była dobra.
Nie pamiętam, niestety. Oglądałem go dawno temu w telewizji i lektor zagłuszał aktorów.
UsuńNumer z CKMem można uznać za bzdurny, ale w spaghetti westernach takie zaskakujące zabiegi nie powinny razić. Quentin np. w swoim "Django", który rozgrywa się przed wojną secesyjną, umieścił sceny z udziałem dynamitu (opatentowanego w 1867), a także sceny z Ku Klux Klanem, który też powstał po wojnie secesyjnej.
Nie wiem czy szable były w jakimś spag-weście, ale polecam film "Samuraj i kowboje" z Bronsonem, Mifune i Delonem. Dawno temu to widziałem, ale pamiętam że był fajny.
"Samuraj i kowboje" jest na mojej liście, podobnie jak któryś film kung fu z Lee Van Cleef :D
Usuń