piątek, 29 listopada 2013

Wyjęty spod prawa Josey Wales (The Outlaw Josey Wales) 1976 reż. Clint Eastwood

   Farmer Josey Wales po ataku bandytów walczących w szeregach Unii traci rodzinę i farmę. Wkrótce przyłącza się do napotkanego oddziału Konfederatów i rusza by szukać zemsty. Kiedy szala zwycięstwa przeważa na stronę przeciwników jego oddział kapituluje, sam Wales nie składa broni. Od razu też napada na obóz Unii i zadaje przeciwnikowi poważne straty, po czym musi uciekać. W drodze na południe napotyka różnych ludzi, z których większość próbuje go zabić, lecz paru okazuje się prawdziwymi przyjaciółmi.


   Tym razem postać wykreowana przez Eastwooda zaskakuje. Nie jest to znany nam z trylogii dolarowej czy Mściciela Bezimienny, tym razem znamy imię bohatera, co więcej on sam przedstawia się wielu napotkanym osobom, jakby dla zaznaczenia tej różnicy. Nie jest też osobą obojętną i surową, kiedy opuszcza towarzyszy podróży, nie robi tego bez słowa i żalu, mówi też że "chciałby zostać, ale nie może, za to będzie od czasu do czasu ich odwiedzał".Przyznam że byłem pozytywnie zaskoczony. Co ważne Josey pozostał przy tym niezwyciężonym rewolwerowcem, który prócz celnego oka i szybkich rak dysponuje także inteligencją. Żeby jednak nie było zbyt cukierkowo, okazuje się jednocześnie chamem, bez względu na to czy rozmawia z wrogami, przyjaciółmi czy osobami neutralnymi. Najgorsze w tym jest ciągłe spluwanie przeżutym tytoniem, ta poza może zarówno bawić jak i irytować widza. Uczciwe trzeba przyznać, że Josey łagodnieje po czasie w stosunku do osób, z którymi się zaprzyjaźnia. Widać wtedy zmęczonego życiem i doświadczonego przez wojnę człowieka.

   Ten film to materiał na kilka osobnych opowieści. Po części przypomina mi (mającego nadejść wiele lat później) Tańczącego z wilkami - samotny żołnierz w czasie wojny secesyjnej, który nie składa broni, jest doświadczony przez los i potrafi znaleźć nić porozumienia z Indianami.


   Postacie są wyraziste i dobrze zagrane. Eastwood jak zawsze rewelacyjny, ale przy okazji chciałbym zwrócić uwagę na Chiefa Dan George, który zagrał starego Indianina Lone Watie - postać która swoim zachowaniem i żartami wprowadza do filmu humor i pozwala rozładować napięcie. Akcja poprowadzona jest w sposób logiczny i intrygujący. Złych jak i dobrych spotykamy wśród żołnierzy, Indian, mieszkańców mijanych miejscowości i w zasadzie każdy ma coś za uszami.

   Muzyka jest dopasowana i tworzy klimat, momentami podnosząc napięcie. Rekwizyty, kostiumy, plenery... co mam napisać, przecież oczywistym jest, że całość zasługuje na najwyższą ocenę.



czwartek, 28 listopada 2013

Rancho Texas 1958 reż. Wadim Berestowski

   "Pierwszy polski "western"" jak głosi napis na plakacie, czyli raz jeszcze o tym, że Polacy nie gęsi :D Potraktujcie proszę ten wpis jako ciekawostkę typu Świata Dzikiego Zachodu

   Film opowiada historię dwóch studentów, którzy wyjeżdżają na wakacje w Bieszczady wypasać bydło, by zarobić pieniądze. Spodziewają się fascynujących kowbojskich przygód, a spotyka ich zwyczajna, nudna i ciężka praca. Bardziej charyzmatyczny Jacek zaczyna szukać wrażeń na własną rękę. Efektem tego wszczyna bójkę w barze, nawiązuje przelotne romanse, zadziera z lokalnymi przemytnikami i zajmuje się właściwie wszystkim prócz roboty.

   Tak o fabule w skrócie, a teraz na poważnie. Polski western? I co dalej, może film o samurajach? Pomysł na przygodówkę był całkiem niezły, ale niestety usilne robienie z tego westernu nie mogło mu wyjść na dobre. Akcja wlecze się, niektóre wątki są niezrozumiałe, bądź niedostatecznie przedstawione; historia jest zwyczajnie nieciekawa i nieciekawie przedstawiona. Bohaterowie i ich kwestie raczej denerwują niż zachwycają. Poza pięknymi krajobrazami i dziewczętami, ciężko doszukać się w tym filmie jakiś plusów. Nawet muzyka jakby żywcem wzięta z Marcelego Szpaka.

   W pewien sposób film jest jednak ciekawy, pokazuje tamte czasy, realia powojennych Bieszczadów, wyludnionych i spolonizowanych po akcji "Wisła".

   Zaskoczył mnie wątek miłosny. Przy pierwszym pocałunku nastąpiło ściemnienie i myślałem, że będziecie to dość pruderyjny film, ale potem zrobiło się odważniej - ówczesna męska część widowni mogła się nacieszyć.

   Film polecam tylko miłośnikom Bieszczad, fani westernów, dramatów, filmów przygodowych i historycznych nie mają tu czego szukać.

Tutaj można zobaczyć na YT:
Rancho Texas





środa, 27 listopada 2013

Mściciel (High Plains Drifter) 1973 reż. Clint Eastwood

   Film opowiada historię obcego (Clint Eastwood), który przybywa do miasteczka Lago i sprowokowany zabija trzech miejscowych bandytów - ochroniarzy pewnej firmy. W tym samym czasie z więzienia zostają wypuszczeni trzej inni bandyci, zamknięci za zabicie przed laty szeryfa Duncana. Jest pewne, że zamierzają dokonać zemsty i pozostało nie dużo czasu do ich przybycia. Mieszkańcy widząc odwagę i celne oko przybysza postanawiają wynająć go do obrony. Nieznajomy odrzuciwszy formę zapłaty w pieniądzach, w zamian za swoje usługi przejmuje całkowitą władzę nad Lago.

   Przyznać muszę, że byłem zaskoczony. Spodziewałem się obrońcy uciśnionych, albo cwaniaka żerującego na biednych i słabych, a dostałem historię nietypową i zagadkową. Przygotowuje on plan obrony i uczy mężczyzn strzelania. Pozostałe poczynania przybysza są jednak przekorne (obdarowanie pogardzanych Indian cukierkami i kocami) lub poniżające (wyrzucenie gości z hotelu) względem mieszkańców.


   Tym razem Eastwood zagrał skurwiela, chociaż widać że nie jest zły z natury. Zachowanie nieznajomego jest uzasadnione - po jego czynach widzimy, że ma do mieszkańców żal za to, iż żaden z nich nie pomógł katowanemu przed laty szeryfowi, a jedynie przyglądali się całemu zajściu (widzimy to w jego wspomnieniach, czy też snach). By ich ukarać ogranicza się jednak do drobnych złośliwości, a jednocześnie daje możliwość poprawy - uczy ich strzelać, by przy następnym konflikcie podjęli walkę. Mimo iż są przeciwni jego władzy to nikt nie ma odwagi mu odmówić, kilku stać jedynie na nieudane skrytobójstwo. A pamiętajmy, że na początku sami dali mu tą władzę. Taka jest kara dla nich, zaś prawdziwą zemstę szykuje zaś dla powracających morderców.

   Można powiedzieć, że nieznajomemu nie brak poczucia humoru, nieco wisielczego, ale jednak. Sceny z pomalowaniem domów na czerwono i zamianą nazwy Lago na Piekło są może nieco wyolbrzymione, ale ciekawe, to ukoronowanie całego czasu oczekiwania na zemstę. Z jednej strony podobała mi się ta tajemnicza otoczka i zagadki, ale w którymś momencie poziom odrealnienia przekroczył mój dopuszczalny limit.


   Dialogi są niesamowite, wiele na długo zapada w pamięć. Postawa Eastwooda również zachwyca, to nadal twardy, bezwzględny, inteligentny i silny facet jakiego znamy z trylogii dolarowej. Może tym razem robi nieco większy użytek z mimiki twarzy i zdolności mowy, ale wychodzi to tylko na dobre. Strzelanin nie jest może za dużo, ale nie ma na co narzekać.

   Trochę denerwowała mnie muzyka, momentami dopasowana, westernowa, a momentami po prostu dziwna. Ciekawy okazał się plener, dla odmiany miasteczko znajdowało się nad wodą (jakiś zalew czy jezioro), a nie jak zwykle na pustyni.

   Jak na drugi wyreżyserowany przez niego film, a pierwszy western to prawdziwa bomba, ale czego się spodziewać po latach pracy u Sergio Leone :)


Mikrospojler.

Przez cały film zastanawiało mnie kim jest nieznajomy i byłem przekonany, że na końcu się dowiem (przyzwyczaiłem się do tego w spaghetti westernach), a tu lipa... :D Początkowo uznałem, że to musi być jakiś krewny, który dowiedział się o losie bliskiego i postanowił go pomścić. Sny, wspomnienia, mogły być jedynie jego wyobrażeniem z tego co zasłyszał, a nie zapisem tego co widział. Ostatnia scena nakierowała mnie na inne tory, a mianowicie gdy karzeł pyta go o imię, a on odpowiada że już je zna, po czym jest zbliżenie na tablicę nagrobną Duncana. Pomyślałem, że może szeryf cudownie przeżył i wrócił niepoznany, ale to zbyt naciągane. Poszperałem po internecie i znalazłem mnóstwo różnych interpretacji. Najbardziej skłaniam się ku tej, iż Bezimienny to sam szeryf Duncan, który powraca jako zjawa, by ukarać winowajców - bandytów śmiercią za śmierć, a mieszkańców którzy mu nie pomogli, zamieniając iż życie w piekło, jak sam powiedział nim skonał: niech was diabli.



sobota, 16 listopada 2013

Niesamowity jeździec (Pale Rider) 1985 reż. Clint Eastwood

   Zacznę tę recenzję parafrazując dwa znane powiedzonka:

   Powiedz kto jest najwspanialszym kowbojem w dziejach westernu i dlaczego to Eastwood?

   lub

   Dlaczego Eastwood najlepszym kowbojem w dziejach westernu jest?


   Moim zdaniem są one całkiem trafne. No ale do rzeczy. W zasadzie nie wiem od czego zacząć. Motyw przybysza znikąd - obrońcy uciśnionych wydaje się nieco oklepany i naciągany, ale jakoś specjalnie to nie zniechęca, gdyż cała historia jest zgrabnie poprowadzona. Fabuła posuwa się do przodu powoli, ale daje to czas by poznać i zżyć się z bohaterami. Mnie najbardziej urzekła Sydney Penny grająca Megan - naiwną i targaną emocjami lecz szlachetną i odważną dziewczynę. Jej charyzma znakomicie kontrastowała ze spokojem i zalęknieniem Hulla, który mimo to również okazał się dzielnym i nieustępliwym człowiekiem. Przy okazji powiem, że byłem nieco zaskoczony Michaelem Moriartym odtwarzającym jego rolę, gdyż po Q, w zasadzie już go skreśliłem. Tu zagrał nieco podobną postać, ale zrobił to dużo lepiej.


   Biedni poszukiwacze złota, przedsiębiorca łajdak i walka samotnego rewolwerowca z najemnymi zbirami nie zaskakują świeżością, ale jak już napisałem historia jest ciekawie opowiedziana i to wystarczy, by film dostarczył nam przyjemności. Mnie urzekła symboliczna scena z rozbijaniem kamienia przy strumyku. Początkowo tylko Hull nad nim pracował, bezskutecznie. Dopiero bandyta dał radę go rozbić, ale zaraz wyczyn ten powtórzył Kaznodzieja, do którego przyłączyli się pozostali poszukiwacze.

   Nie zabrakło też paru fajerwerków (dynamit w kopalni LaHooda) i strzelaniny. Finałowa scena zachwyca, ale tylko do pewnego momentu. Ja zawiodłem się na ostatnim pojedynku, gdyż przywykłem do bardziej spektakularnych zakończeń.

   Wątku miłosnego w zasadzie nie ma, co zaliczam na plus. Jest za to ciekawa interakcja między bohaterami (kaznodzieja - matka i córka). Eastwood zagrał rewolwerowca w najlepszym wydaniu jak za starych czasów, opanowany, myślący i twardy. Widz dostaje dokładnie to czego mógłby się spodziewać.


   Na koniec jeszcze dodam, że jestem pod wrażeniem pięknych krajobrazów. To miasteczko na tle gór wyglądało niezwykle urokliwie. Akcja toczy się w zimie, co wiele nie zmienia, ale jest ciekawym urozmaiceniem, bo przecież niemal zawsze widzimy pustynie i upalne słońce.

   To tyle z mojej strony w tym temacie, wiem że niewiele, ale taki jest ten film - nie zaskakuje, ale i nie ma się do czego przyczepić. Ot, wszystko co najlepsze z poprzednich filmów Clinta.



wtorek, 12 listopada 2013

Dzika banda (The Wild Bunch) 1969 reż. Sam Peckinpah

   Nie wiedzieć czemu podszedłem do tego filmu z rezerwą. Wydawało mi się, że brutalny western w amerykańskim wydaniu lat 60' nie może być udany. A tu miła niespodzianka mnie spotkała.

   Jatki rzeczywiście okazały się niesamowite i trup się ścielił gęsto, ale wyszło to nawet realistycznie. Zaczęło się od nieudanego napadu na bank. Bandyci wpadli w pułapkę i by się wydostać musieli "wystrzelać" sobie drogę. Doprowadziło to do masakry. Osoby postronne biegały w kółko spanikowane, podczas gdy strzelcy walili do kogo popadło. Powstał zupełny chaos, za którym ciężko było nadążyć. Przyjemny początek, przyznacie?

   Żeby nie było typowo, historia osadzona jest w okresie rewolucji meksykańskiej (1910-17) czyli jak na western dość późno. Jest to jednak zabieg celowy, gdyż reżyser Sam Peckinpah filmem tym zakończył epokę westernów, obalając mity Dzikiego Zachodu. Nie mamy tu romantycznego klimatu, honorowych pojedynków, niesamowitych strzelców, jest za to przemoc i brak zasad.


   Sami bandyci chociaż bezwzględni, to mimo wszystko okazują się sympatyczni, a co poniektórzy z nich nawet uczciwi wobec siebie. Mimo to cały czas trwa w ich grupie interesujący konflikt wewnętrzny, powodowany na przykład rozbieżnymi poglądami na temat podziału łupów, czy zwykłą zazdrością o pozycję w grupie.

   Wątek pościgu znudził mnie i wydał się trochę niepotrzebny, ot takie uzupełnienie, by było do kogo postrzelać od czasu do czasu.

   Warto zwrócić uwagę na dwa symbole zwiastujące koniec czasów Dzikiego Zachodu: samochód i ciężki karabin maszynowy. Są one efektami postępu, ale nie zwiastują wcale lepszych czasów. CKM jest zapowiedzią jeszcze większego barbarzyństwa i jeszcze większych ofiar jakie przyniosą kolejne konflikty. Samochód zaś w pewnym momencie zastępuje konia, gdy pijani żołnierze z generałem ciągną za sobą na linie więźnia.


   Gra aktorska jest bardzo dobra, głównie myślę o Holdenie w roli przywódcy Pike'a Bishopa i Borgnine grającym Dutcha Englstorma, będącego chyba najspokojniejszym i najbardziej rozsądnym członkiem bandy. Całości dopełnia duża dawka humoru.

   Rewelacyjna muzyka i świetnie uchwycone cudowne krajobrazy - dobrze przygotowane tło dla całej historii. Ze względu na czas akcji, nawet miasteczko wyglądało inaczej. Co prawda ulice nadal nie były utwardzone, ale zobaczyć już mogliśmy chodniki, latarnie i skwerki. Nie szczędzono też pieniędzy na statystów, kostiumy i efekty specjalne - wszystkiego mamy w bród.



   Fabuły nie da się przewidzieć. Cały czas trzyma w napięciu i chociaż momentami zaczyna już siadać (gdy wchodzi wątek Thorntona i jego hałastry) to zaraz rozkręca się na nowo. Strzelaniny, pościgi, widowiskowe numery (jak porwanie pociągu), nie ma czasu na nudę.

   Już scena z dzieciakami zamęczającymi owady na samym początku daje nam do zrozumienia, że w tym zakątku świata okrucieństwo jest na porządku dziennym. Dlatego nie dziwi, że bohaterami są bandyci, ścigają ich jeszcze gorsze kanalie, a finałowym przeciwnikiem staje się samozwańczy generał łotr z własną armią. Są oczywiście i dobre postacie, ale to ofiary: przechodnie w miasteczku, Meksykańcy w wiosce czy żołnierze amerykańscy z pociągu.

   Finałowa akcja jest ukoronowaniem tego filmu. Bohaterowie którzy do tej pory dbali głównie o siebie, decydują się ruszyć do samotnej, z góry skazanej na przegraną, walki za swojego towarzysza (a na samym początku przecież przywódca zabił jednego ze swoich, bo nie mógł dotrzymać pozostałym kroku w ucieczce). Robią to z właściwą kowbojom nonszalancją, a kiedy stają oko w oko z przeciwnikiem rozpoczyna się rzeźnia.


   Zdecydowanie warto zobaczyć :)




czwartek, 7 listopada 2013

W samo południe (High Noon) 1952 reż. Fred Zinnemann

   W samo południe to film już kultowy, plasujący się niemal na wszystkich listach "top 10 najlepszych westernów". Trochę mnie to zaniepokoiło, gdyż nieraz już się naciąłem na takich "klasykach". Raz jeszcze wiec pełen nadziei, ale i niepokoju zasiadłem, by samemu wyrobić sobie zdanie.

   W dniu ślubu, a zarazem przedostatnim dniu służby szeryfa Willa Kane'a, do miasteczka przybywa trzech bandytów, oczekują na przyjazd pociągu z ich towarzyszem Frankiem Millerem, którego Kane pięć lat wcześniej schwytał za morderstwo i wysłał na szubienicę. Uniewinniony zbir zamierza wyrównać rachunki. Will wbrew namowom przyjaciół postanawia zostać w miasteczku i podjąć walkę, w tym celu próbuje bezskutecznie zebrać ludzi, którzy mu pomogą.


   Postać szeryfa Willa Kane'a spodobała mi się już od początku. Chociaż mógł odjechać nie zrobił tego, postanawiając zmierzyć się z przestępcami, podczas gdy inni chowali głowy w piasek. Niesamowity był obraz poszukiwania zastępców, którzy u jego boku stawiliby czoła niebezpieczeństwu. Część ludzi odmawiała z sympatii do Millera, ale zdecydowana większość stchórzyła. Nieliczni którzy chcieli pomóc zostali przez pozostałych zniechęceni (scena w kościele) lub nie nadawali się do tego (pijak i czternastolatek). Osobną kategorię stanowił Harvey Pell, który gotów był walczyć w zamian za mianowanie go szeryfem. W takiej sytuacji Will zdecydował się na samotną walkę.

   Zdecydowanie fabuła mnie oczarowała i parę razy zaskoczyła. Chociaż nie ma wiele strzelanin i popisów konnych to wciąga przede wszystkim od strony psychologicznej. Niesamowite są przemiany i decyzje bohaterów. To pasjonująca próba charakterów, jak w 15:10 do Yumy.


   Ten film to nie tylko western, ma o wiele głębszy sens i pozostaje aktualny do dziś. Ukazuje ludzką znieczulicę i strach w obliczu niebezpieczeństwa, a także samotność i niezrozumienie jednostek cechujących się odwagą i dbałością o wspólne dobro. To smutne, ale od zarania dziejów prawdziwe zjawisko.

   Podział na dobrych i złych (nie licząc tych z bierną postawą) jest dość wyraźny, co akurat nieszczególnie przypadło mi do gustu. Wolę gdy bohaterowie dzielą się na tych mniej i bardziej złych oraz ofiary. Czasy rycerzy na białych koniach minęły.

   Zmierzwił mnie też nieco wątek miłosny i niezdecydowanie żony Kane'a - i tak było wiadomo, że wróci do męża. Nie biorę tego jednak pod uwagę przy ocenie ogólnej, bo taki już urok amerykańskich produkcji lat 50'.

   Od strony technicznej spotkało mnie kilka miłych niespodzianek. Przede wszystkim miasteczko. Zdaje się ono by "obszerniejsze", to nie typowe "dwie ulice na krzyż, saloon, kościół i bank". Bohaterowie mają tu większe pole manewru, przy czym w zasadzie nie opuszczają terenu zabudowanego. No właśnie, nie ma tu zapierających dech w piersiach krajobrazów prerii czy pustyni skalistej, ale i tak zdjęcia są świetne. Dopełnieniem tego jest muzyka, nie wybitna, ale dopasowana i tworząca klimat.


   Na koniec o grze aktorskiej. W zasadzie cały film kradnie Gary Cooper i trudno się dziwić, że został facet jedną z legend kina, dziś takich aktorów ze świecą szukać. Śmieszna sprawa, ale momentami z wyglądu kojarzył mi się z Gene'm Hackmanem. Pozostałe role również dobre, ale w zasadzie przyćmione postacią szeryfa. Co ciekawe jednego z bandytów gra Lee Van Cleef, jednak to jego debiut, więc nie zobaczymy wiele.

   Tym razem się nie zawiodłem, film zasłużył na swoją pozycję i również u mnie ląduje w Top 10.


niedziela, 3 listopada 2013

Świat Dzikiego Zachodu (Westworld) 1973 reż. Michael Crichton

   Myślałem że w tym filmie będzie więcej z westernu, a tymczasem Dziki Zachód okazał się faktycznie jedynie tłem wydarzeń. Mimo to zamieszczam tu recenzję, ot tak, jako ciekawostka.

   Świat Dzikiego Zachodu to historia z przyszłości. Dwóch przyjaciół jedzie do nowoczesnego parku rozrywki, gdzie za duże pieniądze mogą pobawić się w kowboi w doskonale odwzorowanym westernowym miasteczku. Za jego mieszkańców robią roboty, które goście parku mogą zabijać, albo wykorzystywać seksualnie. Zabawa dla bogaczy jest przednia do czasu, aż nie zaczynają się pojawiać awarie maszyn, które w końcu prowadzą do buntu.


   Zacznijmy od samego pomysłu. Jest naprawdę niezły i oryginalny, ale niestety niedopracowany. Po prostu poziom bezpieczeństwa parku nawet w teorii był za niski, a ryzyko za wysokie. Broń palna miała czujniki ciepła, więc ludzie nie mogli się przypadkiem pozabijać, fajnie. Ale broń biała? Gdyby goście zaczęli się rąbać siekierami, albo kroić nożami? Bo czego się spodziewać po facetach, którzy jadą przeżyć westernową przygodę. (Mówię już o samym parku Dziki Zachód, bo pozostałe dwa światy nie zostały dokładnie zaprezentowane, może mieli tam inne systemy zabezpieczeń.) Bójka w barze również pokazała, że można się pozabijać bez pistoletów, ale nikt nie interweniował. Owszem, był monitoring, ale działał ociężale, zresztą... właściciele parku rozrywki nie mieli nawet własnych służb porządkowych (komando) i ratowniczych, bo gdyby było inaczej, to przecież rzuciliby je do walki z robotami i do ratowania rannych.



   Niedoróbek było więcej. Bo skąd nagle u Rewolwerowca broń bez zabezpieczenia? Nie wyjaśniono przyczyny awarii maszyn. Rewolwerowiec "widział" pikselami, trudno więc uwierzyć by mógł być maszyną do zabijania. Dalej, chociaż miał czujnik ciepła to nie wypatrzył Martina na stole. A wątek naukowców duszących się w sali to kpina: żadnej wentylacji, wyjść awaryjnych czy siekier, by rozrąbać drzwi? A kontakt ze światem zewnętrznym? Nie mogli kogoś wezwać na pomoc.

   Dobrze, starczy narzekania (chociaż na chwilę). Na plus mogę policzyć, że bunt maszyn bardzo mi się spodobał, od razu nasuwając skojarzenie z Terminatorem. Walka everymana Petera Martina z Rewolwerowcem to również strzał w dziesiątkę, doprowadza to do jego przemiany z ciapowatego kolesia w prawdziwego faceta, można by powiedzieć, że osiągnął to co chciał - został prawdziwym kowbojem.

   Po Brynnerze spodziewałem się trochę więcej. Świetnie zagrał robota, było widać to w mimice twarzy i ruchach ciała, ale czegoś mu brakowało. Nie mówię, że zagrał źle, wręcz przeciwnie, wyszło sztucznie, ale tak miało być. Szkoda tylko, że nie dostał jakiejś bardziej wymagającej roli, bo aż szkoda jego talentu.



   Jeśli chodzi o Benjamina, to trochę mnie na początku irytował swoją ciamajdowatoscią, ale z biegiem czasu i z przemianą, która w nim następowała zyskał sobie moje uznanie. Nie wypowiem się na temat Brolina, bo przez cały film widziałem w nim jedynie Christiana Bale'a :D

   Jeśli chodzi o scenografie, to zasługują na pochwałę. Mieli rozmach... i zapewne budżet. Śmieszą mnie jedynie wszechobecne telewizory-pudła. Zastanawia mnie zawsze czy filmowcy nie mogli przewidzieć, że tego typu sprzęt odejdzie w przyszłości do lamusa, czy pokazanie jakiegoś bardziej zaawansowanego rekwizytu była jeszcze zbyt skomplikowane dla scenografów. Zresztą zobaczymy za kilkadziesiąt lat czy lansowane teraz przez filmowców futurystyzne nowinki techniczne się sprawdzą.



   Jeśli chodzi o wątek westernowy, to pomijając całe to pajacowanie bohaterów w miasteczku (wóda, dziwki i dynamit), finałowa walka okazała się całkiem niezła i nawet trzymająca w napięciu.

   Film niestety nie przetrwał próby czasu. Mimo wszystko jednak pozytywnie go oceniam, bardziej za całokształt niż pojedyncze elementy.