niedziela, 14 grudnia 2014

Jeździec znikąd (Shane) 1953 reż. George Stevens

   Co tu dużo gadać, naszło mnie na klasyczny western. Czasem trzeba.

   Jeździec znikąd jest tak klasyczny, że można go traktować jako książkowy przykład. Mamy tu jasny podział na dobrych i złych, przy czym dobrzy wyglądają jak jakieś świętoszkowate niemoty, zbyt papierowe, by dać im wiarę, a źli, no, ci mają już w sobie trochę życia, więc jak dla mnie nawet ujdą. Główny bohater Shane szlachetnością ocieka do tego stopnia, że nie da się na niego patrzeć. Ani nie pije, ani nie pomyśli, by żonę gospodarza zbałamucić, spokojny do tego stopnia, że nie daje się prowokować do awantur, chociaż jest zajebistym zabijaką. Heh. Zresztą odgrywający go Alan Ladd też mnie nie zachwycił, tak jakby odfajkował rolę. A jeśli przy aktorach jesteśmy to ciekawiej wypada Van Heflin znany choćby z 15:10 do Yumy, aczkolwiek napchali mu tyle patetycznych tekstów, że postać i tak się nie wybrania. O jego irytującym dzieciaku już nie będę wspominał.

Od lewej: irytujący gówniarz, stereotypowa matka i żona, facet który dostał kijową rolę i... pizda.


   No właśnie, ta szlachetność biednych, uciśnionych osadników i przewijający się patos doprowadzają do szału. Ludzie mają totalnie przerąbane siedząc na jakimś zadupiu, terroryzowani przez bandytów, a jednak co i rusz walą jakieś komunałki o przywiązaniu do ziemi i walce o szczęśliwy byt, a jak któryś wreszcie normalnie, po ludzku się wystraszy i chce zmykać, to pojawia się Joe Starrett (Heflin) i za każdym razem przekonuje, by jeszcze wytrzymać. Heh, pierdoły, no ale w latach 50' trzeba było kłaść Amerykanom takie rzeczy do głowy, by umacniać i uszlachetniać ich duszyczki. Tylko wzorce raczej średnie - siedź na dupie i licz, że ktoś cię obroni. W wykonaniu z lat 50' strasznie topornie to wychodzi.

Nasz bohater...

   Film jest zdecydowanie zbyt rozwleczony i to chyba jego największa wada. Dwie godziny to za dużo, ale nie bierze się to z nadmiernie rozdętej fabuły, a z licznych niepotrzebnych lub za długich ujęć typu facet jedzie na koniu i nic z tego nie wynika. Bo sam szkielet scenariusza nie jest najgorszy, a w każdym razie schemat znany i często stosowany: bandyci terroryzują osadników, by się ich pozbyć, wśród nich jeden jest bojowo nastawiony i namawia pozostałych do (biernego) oporu, pojawia się dobry wojak, który pomaga osadnikom, szala przechyla się z jednej na drugą stronę, a przeciwnicy przekraczają kolejne granice.

...a to jest jeden z tych "złych". Ubrany bardziej na czarno, żeby nie pomylić z tym dobrym ;P

   Zmęczył mnie ten Jeździec znikąd, ale w końcu jakoś dałem radę. Szkoda mi czasu na takie bzdety. Ino widoczki tu był ładne, bo nawet muzyka zbyt typowo westernowa i tandetnie sielankowa tak jak przedstawiona wizja wymarzonego życia osadników.

sobota, 13 grudnia 2014

Przełomy Missouri (The Missouri Breaks) 1976 reż. Arthur Penn

   Dawno już miałem zobaczyć Przełomy Missouri, ale jak zawsze brakowało mi czasu. Ano, tak to jest jak się za dużo chleje.

   Pomysł na grupę cwanych koniokradów, którzy kupują sobie farmę, by mieć tam punkt wypadowy tudzież kryjówkę, spodobał mi się od samego początku. Żeby było ciekawiej bogaty ranczer z sąsiedztwa wynajmuje łowcę głów Claytona (w tej roli Brando), który ma ich wytropić i zlikwidować. Wszystko w sumie fajnie, nawet tak zawiewa świeżością, ale akcja trochę się rozmywa, gdyż bohaterowie bawią się ze sobą w kotka i myszkę zamiast zdecydowanie rozwiązywać zaistniałe problemy. W sumie bez znaczenia, bo ogląda się to przyjemnie.


   Poważniejszym problemem za to są dla mnie pewne nieuzasadnione działania bohaterów. Nie pokazano jak Clayton wpadł na trop jednego z koniokradów, ot po prostu go spotkał i wiedział, że to ten. A może po prostu coś przegapiłem czy źle zrozumiałem, nieważne, da się to przełknąć.


   Co do bohaterów, postacie są tu kreślone grubą kreską tak by nie było wątpliwości kto jest dobry, a kto zły. Brando wykreował tu antypatycznego dziwaka będącego najlepszym w okolicy łowcą głów, a Nicholson całkiem przyzwoitego i sympatycznego koniokrada Toma. W oczy rzuca się jeszcze napalona córka bogatego ranczera, przy okazji której bałem się, że będziemy mieć nudne love story, a wyszło całkiem fajne sex story. Właściwie można było subtelniej ukazać te postaci, ale w sumie w formie w jakiej są też mają swój urok.


   Podoba mi się obraz Dzikiego Zachodu jaki tu widzimy, nie jest sielankowo (no może poza paroma luźniejszymi scenami), bo nie dość, że klimat ciężki to jeszcze wkoło różne szumowiny się kręcą. Co ważniejsze jednak nie ma podziału na dobrych i złych, ci którzy z definicji powinni być szlachetni okazują się kanaliami, podczas gdy bandyci wypadają całkiem przyzwoicie. Prawdziwe szaleństwo :D

   Zdecydowanie warto obejrzeć Przełomy Missouri, choćby dla Nicholsona i Brando.

niedziela, 7 grudnia 2014

Appaloosa (2008) reż Ed Harris

   Appaloosę miałem już od dawna na swojej liście "do obejrzenia", lecz zupełnie o niej zapomniałem, aż tu ostatnio szukam sobie jakiegoś nowego westernu i rzuciło mi się w oczy. Patrzę, Harris, Mortensen, i Irons, cholerka, uwielbiam wszystkich trzech, więc nie namyślałem się długo i zaraz przystąpiłem do oglądania.

Appaloosa, czyli jak ze sztamp zrobić hita.

   Historia nie należy do oryginalnych, ale za sprawą postaci Virgila (Harris) i Everetta (Mortensen) nabiera rumieńców. Całość zresztą zrealizowana jest bardzo starannie i solidnie, co czyni film obrazem wartościowym. Już początek "chwyta za ryj", widzimy szeryfa który przybywa ze swoimi zastępcami na ranczo i tam zostają zastrzeleni przez jego właściciela, który ani myśli chylić głowy przed majestatem prawa. I tu zaraz błyskawiczne wprowadzenie, bo oto mamy klasyczne miasteczko Dzikiego Zachodu, które terroryzują ludzie wspomnianego wyżej ranczera. Zdesperowane władze mieściny decydują się wynająć rewolwerowców, którzy przywrócą porządek.

Każdym porządny aktor w Hollywood powinien spróbować swych sił w westernie.

   A Virgil i Everett akurat się nie patyczkują, zaraz po podpisaniu umowy przystępują do pracy, czego owocem są trzy trupy. Harris wypada w tym duecie bardziej intrygująco, znając go z innych ról spodziewałem się oczywiście kolejnej kreacji twardziela, ale on poszedł o krok dalej. Virgil jako rewolwerowiec jest bardzo szybki, a przy tym bezwzględny i brutalny. Nie znosi sprzeciwu i nie zna strachu, to czyni go jednym z najlepszych w swoim fachu. Nie dziwi więc jego skuteczność, aczkolwiek zastanawiają pewne dziwne zachowania, jak pobicie właściwie za nic zbyt wesołego kowboja w barze. Ta przesadzona i nie potrzebna brutalność, obok paru innych nietypowych objawów, świadczy o jakimś defekcie charakteru i dodaje mu pewnego uroku. Co ciekawe to człowiek niewykształcony, co jakiś czas zacina się na "mądrych słowach", ale za to przejawia niesamowity wrodzony talent psychologiczny, który pozwala mu w sytuacjach niebezpiecznych oszacować ryzyko i przewidzieć zachowania przeciwników, tak że nawet mimo ich przewagi zawsze wychodzi obronną ręką.


   Znakomicie uzupełnia go postać Vigo, szczęśliwie już całkiem normalnego i poukładanego faceta. W walce może nie jest tak dobry jak Virgil, ale wystarczająco by być jego partnerem. Co ważniejsze jednak, Everett ma kręgosłup moralny i momentami trzeźwiejszą ocenę sytuacji. I taki to właśnie jest duet, a żeby było ciekawiej twórcy dorzucili kobietę, ale nie taka klasyczną lalunię dla kowboja, a całkiem ciekawą osóbkę graną tu przez Zellweger, która tchnęła w postać sporo życia i oryginalności. Pozwala ona uzewnętrznić pewne ukryte cechy obu bohaterów, czyniąc ich ciekawszymi i komplikuje i tak przemyślaną już intrygę.

Ach te kobiety, same problemy z nimi...

   Irons za to odstawił świetnego skurwiela. Ranczer Bragg jest bezwzględny, pieruńsko inteligentny i bezczelny, a przy tym ma swój urok i nawet chwilami bawi. Przeciwnik na miarę naszych rewolwerowców.

   Smaczku filmowi dodają jeszcze miejsca akcji i pewne atrybuty charakterystyczne dla gatunku. Appaloosa zapewnia nam chyba wszystko co charakterystyczne. Mamy akcję w klasycznym miasteczku, na pustyni i w Meksyku. Po drodze przewija nam się pociąg i nawet Indianie. A wszystko to poukładane całkiem zgrabnie, zapewniając ciekawe zwroty akcji i nie pozwalając się nudzić. Czego chcieć więcej?

niedziela, 30 listopada 2014

Napad na ekspres (The Great Train Robbery) 1903 reż. Edwin S. Porter

   Jak to się mogło stać, że dopiero teraz zobaczyłem ten film? :o Wstyd.

   Jak na ponad stu letni, dwunastominutowy film, Napad na ekspres prezentuje się lepiej niż nie jeden młodszy western. Fabuła jest prosta lecz ciekawa, podobnie ze sposobem poprowadzenia akcji. Jedynym co mimo wszystko trochę irytuje jest nazbyt teatralna gra, ale cóż w okresie kina niemego, brak słów trzeba było nadrabiać gestami i mimiką. Przy okazji można zobaczyć jak parę lat po narodzinach kina zaczął się wytwarzać język filmu, a twórcy odkrywali nowe sposoby przedstawiania fabuł widzom. W porównaniu do pierwszych filmów, które były krótkimi scenkami, w zasadzie jednoujęciowymi, kręconymi z nieruchomej kamery, widać tu wielki postęp.


   Film jest ciekawy jako pierwszy w dziejach western, szczególnie że era Dzikiego Zachodu dobiegała wtedy końca, lecz proces pełnego ucywilizowania się tamtych terenów jeszcze się nie zakończył.

Szczęśliwie Napad na ekspres dostępny jest na YT:

wtorek, 25 listopada 2014

Burrowers (2008) reż. J.T. Petty

   Gdyby nie to, że Burrowers ściągnąłem wcześniej, to raczej bym go nie zobaczył, bo Gallowwalkers mocno obrzydziło mi miksowanie westernu z horrorem. Jak to jednak mówią głupi ma szczęście i z historii o nieumarłych bandytach z Katolickich Stanów Zjednoczonych przeskoczyłem na prawdziwy Dziki Zachód z potworkami, które na siłę można by nawet podciągnąć pod jakieś kryptydy, a tym samym moja wiara w horrorowy western wróciła jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

   Gdzieś na zadupiu Ameryki (terytorium Dakoty) dochodzi do tajemniczego mordu na rodzinie farmerów. Czworo Bogu ducha winnych istotek zostaje pozbawionych życia w okrutny, lecz dziwny sposób, a sześcioro innych uprowadzonych. Oddział kawalerii i grupka miejscowych rozpoczynają śledztwo, które naprowadza ich na trop Indian. Zaraz też udają się na ich terytorium, by odbić lub chociaż pomścić swoich ziomków. Po drodze dochodzi do serii tajemniczych wypadków, przepada kilku żołnierzy. Kowboje odłączają się od oddziału zostawiając jego dowódcy uganianie się za ubzduranymi Indianami, a sami ruszają właściwym tropem.


   Musze powiedzieć, że fabuła jest naprawdę niezła. Tajemniczość sprawy i jej mroczny klimat znakomicie budują napięcie, wciągając coraz bardziej w tę niezwykłe wydarzenia. Dobrze zagrane postacie tworzą również ciekawy kalejdoskop, bo oto mamy nadętego dowódcę kawalerii o sadystycznych skłonnościach, doświadczonego kowboja popychanego do całej draki chęcią przypodobania się pewnej damie, dalej kolejnego dżentelmena, któremu porwano narzeczoną i czarnego kucharza, będącego po prostu poczciwym chłopem. Po drodze dochodzą jeszcze Indianie, ich wątki są raczej epizodyczne, ale bardzo istotne dla narracji i dodające całej historii smaczku. Co ważne film obył się bez wielkich nazwisk, kilka twarzy jest i owszem znajomych, ale to nie gwiazdy czerwonego dywanu, a mimo to sprawili się rewelacyjnie. Zresztą widać, że budżet w ogóle nie był tu za wysoki, a mimo to wszystko zrobione jest przyzwoicie i solidnie.


   Historia jest naprawdę dobrze opowiedziana. Nie mamy tu żadnych motherfuckerów tylko zwykłych ludzi, tym groźniej więc wypada ich starcie morderczymi potworkami. Poznajemy ich motywacje i wątpliwości, a także typowo ludzkie słabości, bez nadętej bohaterszczyzny i niesamowitych wyczynów. Co ważne nie ma love story, a miłość która się pojawia jest jedynie motywacją jednego z bohaterów. I to właśnie tworzy napięcie, jest trochę straszno, ale bez zahaczania o kicz. Nie powiem żeby można się zżyć z którymś z bohaterów, ale trudno też pozostać obojętnym na ich losy. W sumie taki trochę Park Jurajski.

   Za raptem 7 mln $ twórcy dają nam prócz powyższych ładne zdjęcia, których nie powstydziłby się żaden western, dobrze wyglądające i nie przekombinowane kostiumy, no i do tego ciekawe potwory, a nie żadne tam pikselowe pokraki. A w tle całkiem przyjemna muzyczka. Da się? Da się. To dowód na to, że możliwe jest kręcenie niskobudżetowych filmów rozrywkowych w niczym nie ustępujących blockbusterom. Dla porównania wspomniany wyżej Gallowwalkers miał budżet 17 mln i wyszedł z tego jakiś niestrawny dziwoląg.

   Zdecydowanie polecam Burrowers, dobry, nie przekombinowany western z dreszczykiem emocji :)

poniedziałek, 24 listopada 2014

Gallowwalkers (2012) reż. Andrew Goth

   Pamiętacie Sukiyaki Western Django? Ja pamiętam. Tamten film był dziwny, ale w gruncie rzeczy dało się go przełknąć. Dziś znów coś mnie tknęło i zamiast obejrzeć sobie jakiś sprawdzony tytuł głupot mi się zachciało. Nie interesują mnie żadne historie o zombiakach, ale uznałem, że na Dzikim Zachodzie może to być ciekawe. Tyle oczekiwania, a rzeczywistość jak często, okazała się brutal.


   Zastanawia mnie kto i po cholerę coś takiego wymyślił, zastanawia mnie czemu ktoś to zrealizował i w końcu zastanawia mnie kto i dlaczego puścił to do dystrybucji?! Czemu jestem taki wzburzony? Ano... jak się szybko zorientowałem akcja filmu nie rozgrywa się na prawdziwym Dzikim Zachodzie, lecz w jakiejś alternatywnej rzeczywistości. Plenery są na ogół pustynne (bardzo ładne swoją drogą, jeden z niewielu mocnych punktów filmu) z tym, że momentami zahaczają o krajobrazy saharyjskie, a nie amerykańskie. Na ziemiach tych rządzi Kościół, a zamieszkują ją bogobojni ludzie, znaczy w przeważającej mierze są to pokorne boże owieczki, które poznać łatwo po długich blond włosach i białych ubiorach (sekta jakaś czy ki diabeł?). Gdzieś w tle narracji przebrzmiewają echa historyczne dawnych układów papieży (to nie błąd) z pogańskimi lordami (WTF?!), a tuż za miedzą tej rajskiej krainy mieszkają zakonnice diabła.... To urocze stadko uzupełnia garść wyrzutków ubranych niczym z Mad Maxa i umarłych powracających do życia, którzy muszą kraść co jakiś czas skóry z ludzkich twarzy, bo własnych nie wiedzieć czemu nie mają. Aaaa! I jeszcze jeszcze czarny rewolwerowiec, który załatwia swoje porachunki.


   Mamy już popieprzony świat, ale żeby chociaż fabuła była umiejętnie skonstruowana to jakoś by się to obroniło, ale nie... Wątki i postacie pojawiają się z dupy. Część zostaje potem wyjaśniona, ale wiele pozostaje zagadkami, jak dla mnie tajemniczy przydupas czarnego rewolwerowca. Charaktery postaci są ledwo nakreślone, a ich motywacje... no czasem jakieś są, kulawe bo kulawe, ale czasem są. Tak czy inaczej postacie pozostają papierowe. Zaburzona chronologia w niczym tu nie pomaga, bo jest stosowana nieumiejętnie tak, że czasami przeskoki czasowe pozostają niezauważone.


   Na domiar złego twórcy chcieli podkręcić głównego bohatera by był super rewolwerowcem (taki Eastwood x 1000) i wyszło to żałośnie niczym z bollywoodzkiego "matrixa". Zreszta całe te widowiskowe strzelaniny zamiast emocjonować nudzą, bo i trudno traktować poważnie szarże kowbojów, którym przewodzi facet z kolczastym kotłem na głowie. Taaa... kostiumy to zupełnie inna bajka, jakiś naćpany student ASP musiał mieć dobry ubaw pracując przy tym filmie.


   Technicznie jest równie źle. Tanie i kiczowate efekty specjalne, przy sporej dawce brutalności czynią film raczej żenująco śmiesznym niż strasznym. Chyba nawet w Starej baśni mieli lepsze efekty... Gra aktorska leży (zapewne razem z pijanym scenarzystą, który stworzył to cudo). Do tego dziwaczne przebitki i najazdy kamery. Ot tylko czasem trafi się jakiś fajny kadr. Podkreślam kadr, nie ujęcie, nie scena. Kadr. Tyle.


   Ten film to dno, albo jakiś kiepski żart, czyli też dno. Nieco atrakcyjności dodaje mu cała jego dziwaczność i kiczowatość. Jest tak zły, że aż trudno w to uwierzyć i w jakiś masochistyczny sposób chce się go oglądać. Gollowwalkers to film w sam raz na bloga Na trzeźwo nie warto, ja niestety musiałem się z nim męczyć bez alkoholu :/

poniedziałek, 3 listopada 2014

Bandolero! (1968) reż. Andrew V. McLaglen

   Bandolero! to bardzo ciekawy western, chociaż nie wybija się zbytnio przed szereg pośród innych. Pełen niespodzianek i barwnych postaci, zdecydowanie wart jest zobaczenia. I jeszcze jedno, nie ma to jak amerykański western od czasu do czasu, nie żeby hiszpańskie, włoskie czy jugosłowiańskie plenery mi przeszkadzały, ale miło czasem zobaczyć końską opera w autentycznych plenerach.



   Zaczyna się od nieudanego napadu na bank. Grupa Dee Bishopa (Dean Martin) trafia do aresztu i czeka na stryczek. Spod szubienicy ratuje ich tajemniczy kat-przebieraniec (James Stewart(. Bandyci uciekając porywają wdowę (Raquel Welch) po zabitym przez nich w czasie napadu mężczyźnie. Ich tropem podąża szeryf ze swoimi ludźmi, jak się okazuje bardziej z miłości do porwanej wdowy niż z potrzeby wymierzenia sprawiedliwości. A wszyscy oni zdążają na terytorium meksykańskich bandytów.


   Postacie szczęśliwie nie są czarno-białe jakby się to z początku mogło wydawać. Herszt bandy to przyzwoity facet, który "nie krzywdzi kobiet i dzieci", w którymś momencie dowiadujemy się nawet, że przystąpił do bandytów, bo jakoś uczciwe życie mu nie wychodziło, a będąc na bakier z prawem jakoś to leci. Tu przypomina Nieugiętego Luke'a. Żeby było śmieszniej, podczas gdy on co i rusz wykazuje szlachetne odruchy, to jego brat będący rzekomo tym lepszym, zaczyna się powoli parać bandyckim rzemiosłem. Typków nie da się nie lubić, właśnie za to że są tacy autentyczni i nieszablonowi. Szkoda tylko Raquel, bo dziewczyna się tu zmarnowała. Jej rola była po prostu nijaka, więc nawet talent Welch nie dał rady wykrzesać za wiele z postaci Marii. Zaskakuje natomiast, że odstręczający jest szeryf, przyzwoity, choć natrętny facet. Czy to przez te cechę charakteru, czy też przez usytuowanie naprzeciw sympatycznych Bishopów, w każdym razie stojący na straży prawa July Johnson ulubieńcem widzów nie miał szansy zostać. Zresztą to nudziarz.


   Fabuła tego filmu pełna jest niespodzianek. Kiedy robi się zbyt spokojnie to zaraz następuje jakiś zwrot akcji, albo dowiadujemy się czegoś nowego o bohaterach. Zresztą nie ma co za dużo narzekać na nudę, gdyż droga przez Teksas i Meksyk pełna jest wrażeń, przygód i niebezpieczeństw, z najgorszymi tytułowymi bandolero na czele. Szkoda tylko, że nie wykorzystano w pełni potencjału jaki tkwił w wątku miłosnym. Mógł on naprawdę nieźle zagmatwać sprawy, komplikując i tak już nienajlepsze relacje szeryfa i Dee. W pewnym stopniu to wykorzystano, ale jak dla mnie za mało.


   Odczuwam też pewien niedosyt tych meksykańskich bandytów. Przez większość filmu są groźbą wiszącą nad głowami bohaterów i naprawdę dają czadu, gdy przychodzi co do czego, ale są przy tym jacyś tacy nieobecni. Zapewne dlatego, że nie poznaliśmy żadnego z nich, poza paroma zbliżeniami na twarz herszta.

piątek, 31 października 2014

Samuraj i kowboje (Soleil rouge) 1971 reż. Terence Young


   Długo, oj długo przymierzałem się do tego filmu :> Po pierwsze Charles Bronson, po drugie Charles Bronson w roli kowboja, a po trzecie samuraje (staram się złapać bakcyla na filmy samurajskie). Już sam koncept na fabułę jest tak oryginalny, że nie potrzeba filmowi reklamy. Bo chyba z wszystkich narodów ówczesnego świata i ich możliwych przedstawicieli, Japończycy, a konkretniej samuraje są jednymi z ciekawszych indywiduów.

   Jakby twórcom mało było samego pomysłu, to już na początku filmu starają się - brzydko mówiąc - chwycić nas za ryj i wciągnąć w wir akcji. A dzieje się, oj dzieje. Może i napad na pociąg jest dość sztampowy jak dla tego gatunku, ale już obecność w nim japońskiej delegacji dyplomatycznej dodaje sprawie smaczku i pozwala ciekawie zapleść intrygę.


   Jeden z bandytów, Link (Charles Bronson), zostaje wyrolowany przez swojego wspólnika Gauche'a (Alain Delon), który po udanym skoku postanawia go zabić. Link jednak i... wpada w ręce Japończyków, którzy zmuszają go do pomocy w odnalezieniu Gauche'a. Za strażnika kowboj dostaje samuraja Kurodę (Toshiro Mifune) i razem ruszają śladem bandytów. Mamy tu klasyczny duet dwóch przecinków złączonych przez los. Link traktuje Japończyka jak prymitywa, wychodząc z założenia, że ma do czynienia z gorszym od siebie. Kolejne dni pokazują, że Kuroda góruje nad nim intelektualnie, kulturalnie i fizycznie mając przewagę w walce wręcz i na broń białą. Jedynymi jego słabymi stronami są dziwny strój, który wyróżnia go w tłumie i nieumiejętność korzystania z broni palnej, co jednak paradoksalnie staje się atutem, gdyż nikt nie traktuje go z początku poważnie, drogą przypłacając ten błąd.




   Odbywana przez bohaterów wędrówka okazuje się fantastyczną przygodą pełną niespodzianek i niebezpieczeństw. Rzecz jasna, że z czasem rodzi się między nimi nić porozumienia, nie dająca jednak gwarancji spokoju i zaufania.Niewielkim zgrzytem są tu kiepski montaż i zdjęcia, które momentami utrudniają odbiór fabuły, lecz da się do tego przywyknąć (a może z biegiem taśmy się polepsza). Szkoda, bo plenery Almerii naprawdę piękne i zasługiwały na lepsze przedstawienie. Na mocny plus za to wypada rewelacyjna muzyka Maurice'a Jarre'a, chwilami podobna do motywu z Mojego własnego wroga.


   Nie brakuje tu i brutalności, a fakt że Link nie jest pozytywnym bohaterem, a bandziorem, który kieruje się żądzą zysku dodaje sprawie pikanterii. Wyraźnie widać to na zasadzie kontrastu przy jego rozmowach z honorowym Kurodą i szczęśliwie prosty Amerykanin zaczyna się powoli zmieniać. Żeby jednak atmosfera nie była za ciężka to uświadczyć możemy sporo humoru, głównie za sprawą złośliwych i ironicznych komentarzy Linka.



   Ten film to naprawdę świetna przygoda, ale w pewnym momencie akcja wytraca swój pęd mimo niesłabnących fajerwerków, kolejnych niebezpieczeństw i zaskakujących zwrotów akcji. Nie wiem czym to jest spowodowane, ale czegoś w tym filmie brakuje, może część scen jest niepotrzebna, a może za bardzo są rozwleczone. Tak czy inaczej warto zobaczyć, bo wśród wszelki wariacji na temat westernu, ta wydaje się, choć egzotyczna to najsensowniejsza.

wtorek, 28 października 2014

Hannie Caulder (1971) reż. Burt Kennedy

   Hannie Caulder jest zwyczajną kobietą, mieszka na odludziu z mężem, którego kocha i zajmuje się gospodarstwem. Sielanka kończy się momentalnie, gdy na ich farmie pojawia się trzech bandytów. Męża zabijają, Hannie po kolei gwałcą, a potem puszczają wszystko z dymem. Mocny początek, może niezbyt oryginalny, ale to nic, problemem jest jakość techniczna tej sceny, nakręcono ją bardzo nieudolnie, tak że zahacza niemal o farsę - długie ujęcie domu z zewnątrz, a w tle pojękiwania gwałcących i gwałconej. Z biegiem filmu następuje jednak poprawa (może za wyjątkiem niezmiennie dziwnego koloru krwi), zupełnie jakby reżyser, operator i montażysta uczyli się w jego trakcie filmowego rzemiosła. Osobno irytujące są niepokojąca muzyka w dramatycznych momentach i dziwaczne zwolnienia niektórych scen, ale chyba każde dobre dzieło musi mieć skazy.


   Jasnym jest, że Raquel występuje tu ze względu na swoją zjawiskową urodę i popularność, ale nie można jej odmówić i talentu aktorskiego. Dziewczyna wręcz błyszczy wśród całego tego westernowego brudu, co może trochę nie przystaje do realizmu, ale... kogo to obchodzi, przecież to Raquel! Przemiana jej bohaterki z pospolitej kury domowej w rewolwerowca jest całkiem przekonująca, tym bardziej że nie staje się ona perfekcyjną maszyną do zabijania, a jedynie dobrym gunfighterem. Autentyczności tej metamorfozie dodaje nauczyciel Hannie, który powoli wprowadza ją w arkana zawodu. Tom (Robert Culp) to łowca głów, postać wyjątkowa, człowiek pełen sprzeczności, bo z jednej strony bezwzględny zabójca, a z drugiej człowiek łagodny i nawet jak na łowcę zbyt zwyczajny na co dzień


   Dzięki montażowi równoległemu, prócz losów Toma i Hannie śledzimy też braci Clemens, jej oprawców, na których zamierza się zemścić. Nie są oni zbyt ciekawi, upewniamy się tylko, że to skończone męty. Dlatego są to raczej sceny dające chwile wytchnienia, od emocjonujących przeżyć Hannie. A skoro mamy tu wątek nauki sztuki obchodzenia się z bronią, to zabraknąć nie mogło treningu, który niczym nas nie zaskakuje, ale ma to do siebie, że jak zwykle w takich wypadkach wzbudza zainteresowanie i wzmaga sympatię do bohaterki, pozwalając patrzeć jak posuwa się ona do przodu w swej drodze do celu. Wraz z narodzinami Hannie rodzi się też jej broń. Bohaterowie docierają do przyjaciela Toma, rusznikarza Baileya (Christopher Lee), który robi dla niej pistolet. To człowiek podobny do łowcy głów, bo podobnie jak on jest porządnym człowiekiem, któremu przyszło żyć w parszywych czasach. Bailey tworzy broń, która niesie śmierć, Tom jej używa, a widać, że obaj woleli być żyć w spokoju, ale by przeżyć robią to co potrafią.



   Nienachalny wątek miłosny to kolejny mocny punkt tego filmu, związek Toma i Hannie należy do tych, które nawet ja, uczulony na love story, oglądałem z przyjemnością. Cały film zresztą jest utrzymany w podobnym tonie, z pozoru ciężki i brutalny, w rzeczywistości daje sporo wytchnienia między mocniejszymi scenami, a ogląda się nadzwyczaj przyjemnie. Prócz wielu sztamp, Hannie Caulder daje też parę powiewów świeżości, na przykład pierwszy raz tutaj widziałem pojedynek rewolwerowców w... pokoju :D Pewnego uroku dodaje też tajemnicza postać zagadkowego rewolwerowca, która działa na wyobraźnię, będąc trudnym do przewidzenia czynnikiem w tej grze.

niedziela, 19 października 2014

100 karabinów (100 rifles) 1969 reż. Tom Gries

   100 karabinów, chociaż produkcji amerykańskiej to zdaje się być pełnokrwistym spaghetti westernem. Twórcy serwują nam sporą dawkę emocji i brutalności w licznych wątkach, którymi obdzielić by można kilka filmów. Przemoc spotykamy tu na każdym kroku, a główni bohaterowie kierują się głównie żądzą zysku lub osobistych korzyści, nie zważając na krzywdy innych.


   Reynolds nie zaskoczył mnie swoją kreacją, to kolejny z serii cwanych, uroczych kowbojów, którzy choć mendowaci to nie pozwalają się nie lubić. Rzekomo walczy on o sprawę Indian, lecz jego działania nieustannie budzą wątpliwości co do czystości tych intencji. Brown początkowo zdziwił mnie w roli stróża prawa ze względu na kolor skóry, ale przecież akcja rozgrywa się w początku XX wieku, więc jest to już uzasadnione. To jedna z ciekawszych postaci tego filmu, ściga on wyżej wspomnianego za napad. Ma w sobie coś takiego, że budzi sympatię będąc po prostu porządnym facetem, ale jednocześnie zniechęca bezsensownym uporem, choćby wtedy, gdy będąc bezsilnym stawia przeciwnikom warunki. Duet ten uzupełnia piękna Rachel Welch. Jeśli przy okazji Bandidas chwaliłem film za zaangażowanie dwóch atrakcyjnych lasek, to tutaj muszę przyznać, że sama Rachel dostarcza tyleż emocji co tam Cruz i Hayek razem, a dodatkowo przewyższa je charyzmą i walecznością.


   Jasne że 100 karabinów jest filmem zaangażowanym politycznie, ale ja się ani na tym nie znam, ani zbytnio mnie to nie interesuje, więc ten aspekt pominę. Tłem akcji jest rewolucja meksykańska co czyni film bardziej widowiskowym i urozmaiconym dzięki wykorzystaniu nowinek technicznych z epoki. Pojawiają się więc samochody, nowoczesne armaty i tak lubiane przez reżyserów spagwestów CKM-y. Klimat jest podobny do Kuli dla generała i podobnych westernów.


   Jak wspomniałem film wręcz przeładowany jest akcją, a mimo to dobrze poprowadzona fabuła nie pozwala się pogubić. Tym samym bez problemu śledzimy niekończące się ucieczki i pościgi bohaterów, zależnie która z walczących stron ma akurat przewagę, co nawet w pewien sposób jest zabawne, podobnie jak przychodzące w ostatniej chwili ratunki. W ogóle humoru jest sporo czy to sytuacyjnego czy tez w dialogach.


   Duet Reynolds i Brown nie jest może połączeniem na miarę Redforda i Newmana w Butch Cassidy i Sundance Kid, ale i tak sprawdza się całkiem nieźle dając nam komiczny obraz dwóch różnych mężczyzn, którzy nie potrafią dojść do porozumienia, nawiązują jedynie doraźną współpracę w chwilach zagrożenia. Warto przytoczyć tu cudną wymianę zdań między oboma panami na chwilę przed egzekucją:
B.: Wyrwiemy się stąd.
R.: Jak?
B.: Wszechmocny wyciągnie rękę i przeniesie nas stąd gdzieś daleko, gdzie są kobiety i dobra whiskey.


   Twórcy co ważne nie ograniczyli się do samych strzelanin i pościgów. Świetnie przemyślane fortele bohaterów urozmaicają i tak już ciekawą akcję. Taktyka Indian jest rozsądna i śledzenie ich działań może być ciekawe zarówno dla miłośników westernów jak i filmów wojennych. A całość zrobiona z wielkim rozmachem, licznymi scenami batalistycznymi okraszonymi widowiskowymi efektami pirotechnicznymi i udziałem wielu statystów.


   100 karabinów to wspaniała przygoda, która wciągnie wszystkich lubiących filmowe awantury i wielkie emocje. Uchylając trochę rąbka tajemnicy mogę jeszcze powiedzieć, że reżyser nie zapomniał o grand finale, który jest naprawdę "grand" ;)

sobota, 11 października 2014

Kanion bezprawia (The Sundowners) 1950 reż. George Templeton

   Uwielbiam spaghetti westerny i antywesterny, ale od czasu do czasu lubię odpocząć od tego nagromadzenia przemocy, krwi i trupów. Bo choć te pierwsze swoją brutalnością dostarczają więcej rozrywki, a drugie przedstawiają prawdziwszy obraz Dzikiego Zachodu, to jednak miło od czasu do czasu oddać się beztrosce klasycznej końskiej opery, gdzie mamy jasny podział na dobrych i złych, a mit kolonizacji zachodnich obszarów wydaje się bardzo romantyczny, a czasami nawet sielankowy. I właśnie ten niesamowity klimat starych westernów pozwala przymknąć oko na sztuczne i przerysowane postacie, a także historyczne zakłamanie pewnych faktów.

   Klimat o którym wyżej wspomniałem w Kanionie bezprawia udziela się nam już od pierwszych scen, gdy reżyser serwuje nam przepiękne krajobrazy teksańskiego kanionu na tle których młody kowboj wypasa bydło. Obrazek jest na tyle idylliczny, że aż chciało by się zająć miejsce tego mężczyzny. Ale, ale... chwila błogiego rozmarzenia nie trwa zbyt długo, bo kamera robi panoramę i najazd na leżącego w pobliżu trupa.


   Akcja szybko nabiera tempa, poznajemy szeryfa Elmera Galla będącego jedynie figurantem ustanowionym przez ojca - Johna (John Litel), wielkiego posiadacza ziemskiego o bandyckich zapędach, którego solą w oku są okoliczny ranczer Tom Cloud (Robert Sterling)i jego syn Jeff (John Drew Barrymore). I choć wszyscy wiedzą, że za śmiercią pracownika Cloudów, którego trupa znaleziono w kanionie, stoi stary Gall, to jednak nic się nie da zrobić z braku dowodów.

   Już w tym momencie niecierpliwy widz mógłby pomyśleć: jakie to wszystko proste, dobrzy drobni ranczerzy i niegodziwy wielki posiadacz ziemski, który próbuje ich wygonić. Szczęśliwie twórcy nie poszli na łatwiznę i podrzucili kolejnego bohatera, Kida Wichitę (Robert Preston), któremu towarzyszy aura tajemniczości okrywająca motywy jego przybycia i związek z okolicznymi osobami. Przybysz okazuje się zorientowany w sytuacji i zaznajomiony z okolicą, dodatkowo zastanawia jego dziwna relacja z Tomem, chociaż obaj za sobą nie przepadają, to jak na dłoni widać, że coś ich łączy. I ten sprytny wybieg dodaje całej sprawie pikanterii, wzbudzając zainteresowanie.


   A skoro o bohaterach mowa. Tom to człowiek będący zbiorem samych cnót, podczas gdy jego syn Jeff szuka jeszcze swojej drogi w życiu, a przez to imponuje mu tajemniczy przybysz. Wichita jest najciekawszym z bohaterów, określić by go można jako: cynicznego, beztroskiego i pewnego siebie kpiarza, nie pozbawionego przy tym odwagi. Posiada on przy tym urok osobisty i cały ten zestaw sprawia, że trudno nie poczuć do niego sympatii. Ciekawi mnie jak to było sześćdziesiąt cztery lata temu, czy widzowie odbierali go negatywnie, czy podobnie jak dzisiaj. W końcu od tamtego czasu minęło już wiele dekad i kino już dawno nauczyło nas lubić szwarccharakterów.


   Wichita nieźle nagina tutaj fabułę pod siebie, można nawet powiedzieć, że kradnie całe show. Konflikt Toma z Johnem, który powinien być punktem ciężkości filmu, staje się jedynie tłem dla działań zadziornego rewolwerowca rozpoczynającego własną grę, walcząc z wszystkimi dookoła zarówno przy użyciu broni jak i podstępów. Dochodzi do sytuacji, w której dwóch czarnych charakterów zmaga się ze sobą podczas gdy pozytywny bohater biernie stoi na uboczu.

   Miły film dla złapania oddechu :)

środa, 1 października 2014

SEXiPIStOLS (Bandidas) 2006 reż. Joachim Roenning, Espen Sandberg

   Po Szybkich i martwych postanowiłem spróbować kolejnego nowego westernu, również z kobietami w roli głównej. I tak padło na SEXiPIStOLS. W ogóle co to za tytuł do cholery?! Trzeba być sklonowaną owcą, albo bezmózgim yeti by coś takiego wymyślić. A w oryginale brzmiało Bandidas. I jeszcze te naprzemienne wielkie i małe litery... jakiś pionier pokemoniastego pisma czy jak...

OPIS:

   Meksyk. Córka zabitego podstępnie posiadacza ziemskiego i chłopka łączą siły i rozpoczynają walkę z amerykańskimi przestępcami okradającymi lokalną ludność. Dziewczyny specjalizują się w napadach na banki.


   W każdym razie film okazał się całkiem udany. To western w uroczym i lekkim komediowym stylu, troszeczkę kojarzy mi się z Butch Cassidy i Sundance Kid, ale nie wiem czy to dobre porównanie. Fabuła nie zaskakuje, mamy biednych Meksykanów, złych Amerykanów z korporacji i samotnych bohaterów stawiających im czoła. Wszystko już było, ale nie zaszkodzi jeszcze raz odświeżyć.


   Hayek i Cruz boskie, panie mają naprawdę dobry warsztat aktorski. A na marginesie, Cruz bardziej mi się podobała :D Ich postacie całkiem ciekawe i pocieszne, bo oto dostajemy sukę z dobrego domu, która przechodzi przemianę pod wpływem swojej partnerki i staje się bardziej ludzka, a jej towarzyszka z kolei zasadniczo się nie zmienia, ale sporo się uczy. Cudny duet. A uzupełnia je przeuroczy i uzdolniony detektyw pierdoła (heh, nie jeden facet chciałby się znaleźć na jego miejscu).


   Miłym akcentem okazało się poszerzenie arsenału naszych bohaterek, prócz rewolwerów pojawiają się noże, a jedna z pań okazuje się całkiem dobrą nożowniczką. Pomysły na napady i sposoby ich realizacji muszą wzbudzić zainteresowanie. Jeśli ktoś lubi heist filmy, to Bandidas mu się spodoba.


   Humor świetny, nie nachalny, nie prostacki, nie przegięty, nie za suchy, ot dobra komedia. Zresztą Salmę Hayek chyba już kiedyś widziałem w podobnej roli. W ogóle widać, ze obie panie musiały mieć niezły ubaw na planie, bo sceny nie są wymuszone, a dość naturalnie wyszły, pomimo całej swojej niesamowitej otoczki.


   Technicznie kawał dobrej roboty, podobał mi się montaż i zdjęcia. Szkoda że muzyka nie zapadła mi w pamięć, może za mało westernowa była? Ach! no i efekty specjalne, jakby to powiedział Siara: mają rozmach skurwisyny :D

   Bandidas zdecydowanie polecam :) I na koniec pytanie do Was: Cruz czy Hayek? :D