środa, 6 sierpnia 2014

Adiós, Sabata (1970) reż. Gianfranco Parolini

   Chciałem zobaczyć Sabatę z Lee Van Cleefem, a przez pomyłkę wybrałem Adiós Sabata z Yulem Brynnerem. W sumie też dobrze :D

Yul Brynner zaraz strzeli Ci nogą...

OPIS:

   Rok 1867. Rewolwerowiec Sabata postanawia pomóc meksykańskim rewolucjonistom. Zamierzają wykraść złoto zgromadzone przez stacjonującego w fortecy habsburskiego pułkownika i wymienić je na broń.



   Ha! Dawno już nie było dobrego spagwesta! :) Jest tu wszystko czego potrzeba. Akcja zawiązuje się błyskawicznie (od razu mamy strzelaninę) i jest dawkowana z wyczuciem, tak że nie mamy ani przesytu, ani nudnych dłużyzn. Twórcy oferują nam liczne pojedynki i strzelaniny, niejednokrotnie zrealizowane z wielkim rozmachem. Tytułowy bohater (Yul Brynner) to wirtuoz karabinu, który potrafi strzelać nawet... nogami. Tak, ja wiem, że to ciut śmieszne, ale i takich bohaterów lubię od czasu do czasu.


   Jest i brutalnie, a trup się ściele gęsto. Jest nawet znana scena strzelania do wypuszczanych jeńców. Jednak nie na powielanych schematach bazuje ten film, jest i wiele oryginalnych rozwiązań. Bo powielony pomysł na meksykańskich bojowników i pomagającego im rewolwerowca Amerykanina uważam, za dobry i nadający się do rozmaitej eksploatacji. Więc mimo iż nieraz skojarzy nam się z innym spagwestem, to mimo wszystko i fabuła tak jest cholernie zaskakująca i pomysłowa.


   Sabata to kowboj o złotym sercu walczy o uciśnionych i ich sprawy. W sumie będąc niepokonanym motherfuckerem z fantazją stać go na taki luksus. Tylko ubiera się ciut... cyrkowo, chociaż nie tak źle jak Lee Van Cleef w Małym Mścicielu (ehhh, to była żenada). Aczkolwiek potem ten strój staje się oszczędniejszy, ale wciąż czarny i tym samym Sabata z wyglądu zaczyna przypominać Adamsa z Siedmiu wspaniałych. Zresztą nie tylko z wyglądu, bo i tak walczył o uciśnionych, również Meksykańców. Prócz świetnego obchodzenia się z bronią, bohater raz za razem korzysta z rozmaitych forteli, a więc i na inteligencji mu nie zbywa. No i jest przy tym maksymalnie wyluzowany :D


   Co do reszty bohaterów, są ciekawi, ale dupy nie urywają. Skoro rewolucyjna banda Meksykańców, to i gruby, rubaszny przywódca, a jakże. Do tego kilku pomagierów, z których jeden potrafi zabijać/nokautować (uwaga to dobre!) metalowymi kulkami miotanymi z buta. Dean Reed gra Amerykanina, bohatera pomysłowego i pełnego wdzięku, lecz irytującego jak Matt Damon w Prawdziwym męstwie. A dla przeciwwagi uzupełnia ich austriacki pułkownik Skimmel (Gérard Herter znany z ciut podobnej roli w Colorado aka La Resa dei conti), wyjątkowy skurwiel.


   Zdjęcia trochę mnie zawiodły, początkowo sprawiały wrażenie amatorskich, jakieś dziwne najazdy kamery wyglądał niezbyt atrakcyjnie. Potem albo się poprawiło, albo przestałem na to zwracać uwagę. Nie wiem.

   Zaskoczyła mnie muzyka, gdy ją usłyszałem pomyślałem: o zajebiście, Morricone. Potem sprawdziłem a to Bruno Nicolai. Naprawdę rewelacja. No i jak zawsze na koniec: dobre kostiumy (poza Sabatą na początku), dużo statystów, ciekawe plenery, ładne scenografie i rekwizyty.


   Adiós, Sabata zdecydowanie polecam.