Film opowiada o szeryfie Pacie Garecie (James Coburn), dawnym przestępcy, który zostawszy stróżem prawa decyduje się schwytać swojego niedawnego przyjaciela Billiego Kida (Kris Kristefferson).
Zawiązanie akcji następuje na samym początku, szybko też poznajemy bohaterów. Coburn gra tutaj byłego bandytę, który na starość zgodził się być szeryfem zaprzedając się swoim własnym ideałom, czego jest boleśnie świadom. I chociaż jest w świetnej formie, to sprawia wrażenie zmęczonego życiem i pogodzonego ze zmianami, które przyniosły nowe czasy. Kristofferson to z kolei młody, pełen wdzięku przestępca nie chcący się pogodzić z nowymi porządkami i walczący dla siebie o wolność (w swoim rozumieniu). Jest człowiekiem bezwzględnym, ale nie zabija dla zabawy, a kiedy może stara się tego unikać. Jednocześnie potrafi być przyjacielski i pomocny. Obaj wzbudzają u widza sympatię w przeciwieństwie do pozostałych postaci, będących albo degeneratami, albo osobami surowymi, nakierowanymi na zysk.
Historia jest pokazana w sposób ciekawy i wciągający, a poczynania bohaterów zaskakują. Dobrze nakreślone charaktery obu głównych bohaterów pozwalają szybko się do nich ustosunkować.
Dialogi są rewelacyjne, i chociaż również ociekają stylem macho jak w Django, to jednak tutaj są bardziej wyważone i mniej banalne.
Mimo wszystko, czegoś filmowi brakuje. Mniej więcej od połowy zacząłem się nudzić, a kolejne sceny dłużyły mi się coraz bardziej. Nie chodzi mi o końcówkę, doceniam to, że Peckinpah skłonił się ku prawdzie historycznej zamiast postawić na widowiskowy koniec. Po prostu czegoś w tym filmie brakowało, podobnie jak w Dzikiej bandzie klimat siadał przy wątku Thorntona.
Zdecydowanym minusem filmu jest hipisowska muzyka (nie znam się, inaczej nie potrafię tego określić), która niestety psuje całość, pasując jak kwiatek do kożucha.
Od strony technicznej muszę pochwalić niesamowite sceny strzelanin. Wydaje mi się, że wyszły całkiem naturalnie nie tracąc nic z brutalności i brawury strzelców.
To film-ballada, której dźwięki słyszysz, bo niesie je rzeka (tak jak tratwę w jednej ze scen), przy której leżysz. Opowieść poza czasem, z dala od klasycznego filmowego rytmu, rządząca się własnymi prawami. Piękna rzecz.
OdpowiedzUsuńWydaje mi się, że Peckinpah to taki twórca, który dojrzewa w człowieku. Odpal sobie za jakiś czas "Nędzne psy" i "Ucieczkę gangstera", gdzieś potem "Dajcie mi głowę...". I wróć kiedyś do "Dzikiej bandy" i "Pata Garretta...". Założę się o duże piwo, że z czasem będzie Ci się dużo bardziej podobać.
Dzięki za radę, tak zrobię :) Zakład stoi :D
UsuńNie jest to mój ulubiony western Peckinpaha, ale ma swój urok. Tempo nie jest zbyt szybkie, ale dobrych strzelanin nie brakuje, zaś odtwórcy ról tytułowych zostali świetnie dobrani. Moim zdaniem jednak Bob Dylan nie sprawdził się jako aktor, a wiele scen z jego udziałem wydaje się niepotrzebnych (np. odczytywanie etykietek na produktach). Jego muzyka na pozór nie pasuje do westernu, ale dodaje filmowi nostalgicznego klimatu, a chyba o to chodziło reżyserowi - stworzyć nostalgiczny western, w którym obok klasycznych elementów będzie też obecna tęsknota za dawnymi, lepszymi czasami. Co ciekawe, film był kilkakrotnie przemontowywany, a na montaż wersji oryginalnej (z 1973) reżyser nie miał wpływu.
OdpowiedzUsuńWspomniany przez przedmówcę "Dajcie mi głowę..." to według mnie spadek formy krwawego Sama - z takiej fabuły można było nakręcić coś znacznie lepszego.
"Ucieczkę gangstera" z pewnością warto obejrzeć, klasyka kina akcji, godny polecenia jest także thriller "Nędzne psy" - ten film widziałem 10 lat temu, a tak mocno wbił mi się w pamięć, że chyba do końca życia nie muszę już do tego filmu wracać.
Jak dla mnie film należy do top 10 najlepszych weternów.
OdpowiedzUsuńOprócz strzelania są tu także elementy kina przygodowego.
Ważną rolę pełni tu ulubiony element/symbol filmów Sama czyli flaszka Whikey.