wtorek, 14 stycznia 2014

Deadwood [serial] sezon 2 reż. David Milch

   Czas na podsumowanie drugiego sezonu. Przyniósł mi on sporo rozczarowań i pewną miłą niespodziankę. I chociaż nie brzmi to zbyt zachęcająco, to zapewniam, że ta seria Deadwood również warta jest obejrzenia.


   Dochodzi paru nowych bohaterów, niestety żaden nie daje się lubić, albo nie poznajemy ich wystarczająco by w ogóle wyrobić sobie jakieś zdanie. Mamy geologa-zboczeńca, zamerykanizowanego Chińczyka, szpiega-guwernantkę, żonę Bullocka czy podstarzałą dziwkę na dorobku. Niestety żadna z tych postaci nie jest w stanie się wybić, czy to ze względu na swoją miałkość, czy też nie wystarczająco rozwinięty wątek. A z tych starych? Bullock pozostaje swoim zwyczajem nijaki i tylko z pozoru jest twardzielem, Tolliver traci rozpęd, Jane dalej chleje, Charlie powoli się statkuje, doktor pozostaje sobą, Żyd zakłada bank (he he he), Farnum dalej liże wszystkim buty i się ośmiesza. Niby dużo się dzieje, ale w gruncie rzeczy nic się nie zmienia. Sytuację ratuje Swearengen. Twórcy musieli zdać sobie sprawę z tego, że skrada on każdy odcinek, bo stał się bardziej dowcipny i złośliwy, a chociaż nie złagodniał w stosunku do wrogów, to czasem można dostrzec jego troskę o podopiecznych i pracowników, trudno zauważalną, bo przejawianą jedynie w subtelnych gestach i minach. W każdym razie to wystarczy by zaskarbił sobie jeszcze więcej sympatii.


   Fabuła bardzo siada. Tematem przewodnim stają się politykowanie i układy (na temat przyłączenia Deadwood, do któregoś ze stanów), co zwyczajnie jest nudne. Dlatego kolejne postacie wplątane w lokalne rozgrywki zaczynają po prostu męczyć. Pod koniec pierwszego sezonu, kiedy Bullock został szeryfem, zwiastowało to przyspieszenie akcji i nadanie jego postaci więcej energii, a okazało się, że oklapł jeszcze bardziej. Doszło do tego, że oglądając ostatnie odcinki nie wciskałem pauzy wychodząc do kuchni po kawę, bo wiedziałem, że nic nie stracę. Tym sposobem przeskoczyłem parę dłużyzn i niepotrzebnych scen.

   I ostatni punkt programu. Technicznie nic się nie zmienia i nadal otrzymujemy maksimum realizmu jeśli chodzi o stroje, scenografie i rekwizyty.

   Podsumowując, jest gorzej, ale Al wynagradza te braki. Zresztą to że jest gorzej, nie znaczy że źle. Pierwszy poziom bardzo wysoko podniósł poprzeczkę i scenarzyści nie dali rady za długo utrzymać wysokiego lotu. Przede mną trzeci sezon i może bez euforii, ale podejdę do niego z zainteresowaniem.



4 komentarze:

  1. Ach! Deadwood! <3 Jeden z moich... no... dwóch ukochanych seriali! :D Znaczy trudno się nie zgodzić: Al kradnie szoł po całości. :) Ale no coś Ty? Chińczyka nie lubisz? ;) Fanką Tollivera jakoś nigdy nie byłam - nie dorósł do poziomu Ala.

    I nie do końca uważam, żeby fabularnie był spadek formy. To znaczy te trzy sezony moim zdaniem ładnie i konsekwentnie oddają zmieniającego się ducha czasów. Nie odczuwam tego tak, że po prostu scenarzyści wpuścili bohaterów w politykowanie i kropka. To miasto się zmieniło, cywilizuje się. Fakt, gdyby się zanadto ucywilizowało, chyba mogłabym stracić zainteresowanie. Dlatego w sumie szczęście w nieszczęściu, że przerwali produkcję serialu. :)

    No i niezmiennie wspaniała muzyka. :)

    Jak to się stało, że przegapiłam Twoje omówienie pierwszego sezonu? Zwłaszcza że pisałeś i po całym sezonie, i po całym odcinku? o.O Debil ze mnie. :| A kurde wyczekuję jak kania dżdżu jakichś pień ku chwale tego serialu. ^^

    OdpowiedzUsuń
  2. A jaki jest ten drugi serial? :)

    Chińczyka Lee mógłbym nawet polubić, ale za mało go było. Przez większość czasu przemyka gdzieś w tle. Za to uwielbiam Wu - koksaka! :D

    Jak dla mnie nowi bohaterowie przynieśli zbyt dużo ducha nowoczesności i groźbę likwidacji, a w zasadzie przemiany tego cudownego zaścianka jakim było Deadwood. Sam zacząłem się bać razem z Alem tego co przyniesie przyszłość, bo dopóki Dan mógł obić krnąbrnym ryja, albo poderżnąć gardło wszystko było proste. Nowi przeciwnicy (którym swoją drogą nawet nie poznajemy osobiście) komplikują sytuację. A mnie w pierwszym sezonie urzekła ta obozowa prostota na każdym kroku.

    Ach i zapomniałem o Trixi - nie lubię francy, ale powoli zaczynam ją rozumieć. Co zaś się tyczy wdowy Garret to twarda sztuka się z niej zrobiła :D

    OdpowiedzUsuń
  3. "Sam zacząłem się bać razem z Alem tego co przyniesie przyszłość, bo dopóki Dan mógł obić krnąbrnym ryja, albo poderżnąć gardło wszystko było proste." - ale to chyba właśnie o to chodzi. :) Czasy się zmieniają. Al (i Dan, Dan był świetny) reprezentują stare czasy, a teraz wszyscy się obawiamy (widzowie i Al) tego, że to się komplikuje. Usiłujemy się odnaleźć. Znaczy oglądając na bieżąco bardzo nad tym ubolewałam, że to już zaczęły być domy, a nie namioty, że nie wystarczyło obić komuś pyska itp. - ale w ostatecznym rozrachunku myślę, że to fajnie zagrało.

    A drugi... ach, drugi to taki mój guilty pleasure troszeczkę: Lexx. U-WIEL-BIAM. I nikt mnie nie przekona, że to szmira. :P
    Z westernowych, niestety, na razie nie pojawiła się konkurencja dla "Deadwood". Liczyłam na "Hell on Wheels", ale mnie rozczarowało.

    OdpowiedzUsuń
  4. Masz rację, może za bardzo się utożsamiam z pewnymi zacnymi obywatelami Deadwood :D Ale i tak odniosłem wrażenie, że pojawiło się więcej dłużyzn, głównie wzruszających scen, ale i jakiegoś pitolenia o dupie Maryni.

    Pierwsze o tym Lexxie słyszę, ale to chyba nie w moim stylu. Zresztą ja w ogóle seriali nie znoszę. Deadwood, wiadomo, wyjątek z oczywistych względów.

    Rawhide niestety niedostępne, a szkoda. Hell on Wheels będę musiał obczaić.

    OdpowiedzUsuń