sobota, 9 kwietnia 2016

Wielki pojedynek (Il grande duello) 1972 reż. Giancarlo Santi

   Spotkało mnie ostatnio wielkie westernowe rozczarowanie w postaci filmu Broń Boga, tak koszmarnego, że aż szkodliwego dla organizmu. Obejrzałem go głównie dla Lee Van Cleefa, i co smutne nawet on nie dał rady podźwignąć tej chały. Dlatego dzisiaj na poprawę humoru zafundowałem sobie polecony przez Simpliego Wielki pojedynek i nie zawiodłem się.

   Bez wątpienia to kawał dobrego spaghetti westernu, który ma wszystko co miłośnicy gatunku lubią: strzelaniny, pościgi, mnóstwo krwi i trupów, wybuchy, zaskakujące zwroty akcji i barwne postacie. Tym razem twórcy od razu rzucają nas w wir akcji. Do miasteczka przybywa szeryf Clayton (Lee Van Cleef). Nie wiemy czemu, widać tylko, że nie znalazł się tam przypadkowo podobnie jak zgraja łowców głów polujących na więziennego zbiega. Tyle że podczas gdy tamci pochowani w każdym zakamarku nerwowo oczekują na mające się rozegrać piekło, szeryf wręcz lekceważąco kroczy sobie do saloonu nie przejmując się wycelowanymi w niego lufami.

   I choć losy jego i zbiega Philippa Wermeera (Alberto Dentice) wkrótce się splatają, to długo jeszcze nie wiemy co jest tego powodem, podobnie jak zagadkowe pozostają ich relacje: niejednoznaczne i na pozór wrogie. A mimo iż nie współpracują to i tak zdają się tworzyć duet mając wspólnych przeciwników i będąc zamieszanym w jedną sprawę. I w tej atmosferze zagadkowości, a jednocześnie na ciągłych ganianinach upływa nam pierwsze pół filmu, zaś gdy reszta to już mniej spontaniczna, lecz równie emocjonująca rozgrywka między szeryfem, a lokalnymi łotrami, w której walczące strony nie ograniczają się jedynie do siły fizycznej, ale i do podstępów, kłamstw i szantaży.

   Przygodzie tej towarzyszy świetna muzyka Bacalova, która momentami trochę kojarzyła mi się utworami Morricone znanymi z filmów Leone. W każdym razie kapitalna rzecz i nieźle podkręca klimat. Podobnie zdjęcia, które określiłbym mianem dobrych (bo dupy nie urywają) i w tym ich siła, bo widać, że operator nie próbował żadnych eksperymentów i kombinacji alpejskich, zdając się na sprawdzone wzorce. Każde ujęcie jest fajnie wykadrowane, kolory leciutko przytłumione tak, że postacie zlewają się nieraz z tłem, co daje niezły efekt i koniec końców wizualnie Il grande duello przypomina wiele innych świetnych filmów tego rodzaju.

   Swoją drogą jestem już coraz bliżej końca filmografii Lee Van Cleefa. Z jednej strony mnie to cieszy, bo miło mieć świadomość, że poznało się cały dorobek ulubionego aktora, ale z drugiej zostaje lekka gorycz, że już nic nowego się nie zobaczy. A przecież i tak miał sporo ról.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz