niedziela, 24 kwietnia 2016

Slow West (2015) reż. John Maclean

   Coś nawet sporo ostatnio westernów, które odzierają Dziki Zachód z całej jego romantycznej otoczki. Dopiero co była Eskorta Tommy Lee Jonesa, gdzie bohaterowie przemierzali surowe i bezkresne zachodnie terytoria spotykając się po drodze jedynie z przemocą, biedą i marazmem. Obraz daleki od tego czym przez dekady karmiły nas westerny. A to cały czas historie ludzi, którzy jechali tam w poszukiwaniu lepszego życia.


   Nie inaczej jest w Slow West, główny bohater wyjechawszy ze Szkocji w pogoni za ukochaną  przemierza zupełnie inny świat, niemal dziewicze tereny, na których ze świecą by szukać w miarę cywilizowanych ludzi. Po drodze spotyka spalone wioski Indian, których zrezygnowane i bezsilne kobiety uchodzą z dziećmi, podczas gdy biali łowcy urządzają po lasach polowania na ich mężczyzn. To już nie ci czerwonoskórzy wojownicy, którzy dawniej byli postrachem kolonistów, a później Amerykanów. W tych czasach, a mamy rok 1870, wielu pogodziło się już z losem i żyją w rezerwatach, a inni starają się jeszcze zachować wolność, choć ich dni zostały już policzone.


   Indianie to nie jedyny smutny obrazek tej pięknej, lecz surowej krainy. Zdarzają się też złodzieje, którzy kradną z głodu, biedy, braku innych możliwości. Niektórzy zostawiają swoje ofiary przy życiu, inni choć wbrew sobie gotowi są zabić, a są i tacy, dla których ludzkie życie nic nie znaczy. Także mimo iż ciężko kogokolwiek spotkać na tym odludziu to i tak lepiej unikać obcych. Nawet jeśli, jak nasz nastoletni bohater, ma się doświadczonego przewodnika. Po drodze prócz niebezpiecznych zdarzają się też zwyczajnie dziwne postaci, jak choćby trzech Murzynów śpiewających na totalnym zadupiu o miłości. Wybijając na bębnach afrykańskie rytmy zupełnie nie pasują do tego miejsca. Podobnie zresztą jak biali.


   Tytuł Slow West może nieco mylić, co prawda akcja nie pędzi tutaj na łeb, na szyję, a niektóre sceny trwają naprawdę długo, ale fabuła zapewnia odpowiednio dużo zwrotów akcji i dramatycznych momentów. My zaś nie bombardowani ciągłymi strzelaninami i pościgami mamy szansę wczuć się w sytuacje bohaterów, którym przychodzi mierzyć się z siłami przyrody i nieprzyjaznych ludzi. No i oczywiście możemy rozkoszować się krajobrazami, pięknymi i jak widać na pierwszy rzut oka nieprzypadkowymi.

   Duet głównych bohaterów to pewna zagadka. Młody Jay Cavendish jest tak mocno nieogarnięty i naiwny, że aż uroczy. Jednocześnie cała ta draka ze ściganiem ukochanej przez ocean i obcy kontynent skłania do pytania czy ten dzieciak jest aż tak głupi, czy to może aby ostatni wielki romantyk na kuli ziemskiej. A choć wydaje się to niemożliwe to jego przewodnik Silas Selleck stanowi jeszcze większą zagwozdkę. Niejasnym jest skąd się wziął u boku młodzieńca, a jeszcze bardziej czemu tak ochoczo mu pomaga, wykraczając momentami poza rolę przewodnika, a zbliżając się bardziej do ojca. Ta podróż to dla niego zdecydowanie coś więcej niż pięćdziesiąt dolarów z góry i drugie pięćdziesiąt po robocie. Na pierwszy rzut oka widać, że to facet z przeszłością i co dziwne porządny gość. Takie połączeni czyni ich duet naprawdę wyjątkowym pośród otaczających dziwaków, desperatów i degeneratów.

   Ach! I prawie bym zapomniał. Muzyka. Smutna, przeciągająca się, w jakiś sposób podobna do kompozycji Mihaly'a Viga, którego utwory znam z filmów Beli Tarra. Tutaj idealnie komponowała się z obrazem i toczącą się akcją, mimo iż różna od typowych westernowych motywów.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz