Osiemdziesiąt sześć tysięcy dolarów to film niezwykły, a właściwie dziwaczny. Tak, dziwaczny to dobre słowo. Mamy tu ciekawy miks spaghetti westernu z blaxploitation, do którego jak kwiatek do kożucha wpasowany został Ignacy Paderewski :D Licha muzyka autorstwa Jerry'ego Goldsmitha (to dziwne) idealnie dopełnia tego pokracznego stworka.
Pomysł jest piękny w swej prostocie. Czarnoskóry Pike rusza w drogę, by dostarczyć tytułowe 86 tys. dolarów na ranczo w Meksyku, a za nim masa mętów, która chce mu te pieniądze odebrać.
Nie brakuje tu ciekawych postaci, bo oto na czele Lee Van Cleef (wygląda jak Paderewski, stąd moja wstawka wyżej) w roli bezlitosnego łowcy głów, aczkolwiek jego bohater z czasem blaknie przytłoczony przez masę innych. A czego jak czego, ale ludzi tu nie brakuje, na scenę co i rusz wchodzą nowi gracze, by w większości przypadków szybko umrzeć i ustąpić miejsca kolejnym. Jest między innymi dziwka w towarzystwie trzech Murzynów. Jeden z nich to niemowa znający kung fu i określany mianem Indianina, chociaż to ewidentnie Murzyn, inny z kolei jest szulerem, a kolejny byłm kryminalistą (tu główny bohater grany przez Jima Browna). Swoją drogą niezły materiał na porno i kto wie czy nie taki był pierwotny zamysł :D
|
A nie mówiłem, że jak Paderewski? |
Prócz powyższych przewijają się jeszcze m. in.: nawiedzony pastor z CKM-em do głoszenia słowa bożego, szeryf, przygłupowate rzezimieszki-przydupasy, uroczy dzieciak i meksykańscy bandyci. Brak tylko kawalerii i Indian (tego jednego czarnego przebierańca nie liczę). Jak widzicie wszystkiego tu jest przesyt. A to bynajmniej nie zastępstwo dla wątłej fabuły, o nie. Ta również aż pęka w szwach, wątki mnożą się jak szalone, a całość okraszona jest widowiskowymi fajerwerkami. I własnie przez cały ten nadmiar wszystko blaknie i traci na sile, bo każdy element jest ledwo liznięty. Tym samym mamy fantastyczny przegląd rozmaitych cudów na kiju, ale jakość to się rozmywa.
|
Jak oni te mosty robili?!
|
Prócz strzelanin i wybuchów (totalnie z jajem) i popisów kung fu (nie zapominajmy o kung fu!), film serwuje nam jeszcze niezłe popisy kaskaderskie w postaci lecących co chwila na łeb na szyję kowbojów (mięsa armatniego nie żałowali), ale i całkiem zacne fortele, których nie powstydziłby się sam mistrz Eastwood (że wspomnę tylko o typku, który nosi z sobą podręczne węże, bardzo przydatne swoją drogą).
No właśnie, niby taka bomba, ale w rzeczywistości
Osiemdziesiąt sześć tysięcy dolarów bardziej przypomina jakiś
Wyścig szczurów niż spaghetti western. Postaci jest tyle, że ciągle się gdzieś błąkają, błądzą i wpadają na siebie. Fakt jest wesoło, ale co za dużo to nie zdrowo. Ale jeśli traktować ten film jako takie westernowe wariactwo to spoko, nawet nieźle się można przy okazji rozerwać ;)
Paderwską stylówkę to już sobie zaczął ,,hodować'' od ,, Il Grande Duello'' 72'.
OdpowiedzUsuńNie spodobało mi się to , że wątek bounty huntera Kiefera urywają tak bez puenty, tu powinno było dojść do jakiejś konfrontacji.
Film oczywiście jest od A do Z najczystszą rozrywką w mocno dekadenckim dla gatunku wydaniu - czytaj ; reanimacja formuły wypalającego się genre'u przez doładowanie.... wszystkim, co da jeszcze tu jeszcze zmieścić . Coś jak ,, Strzały o Zmierzchu'' spotykają ,, Death Race 2000 '' ( który miał premierę pół roku wcześniej ) . BTW czarny fighter Jim Kelly ( ,, Wejście Smoka'' ) gra ,,Indianina'' , co ma być kolejnym eksploatacyjnym znakiem rozpoznawczym na tej ,,pizzy szefa kuchni'' - on ma identyczny kapelusz , jak Billy Jack - pół krwi Indianiec -karateka z grindhouse'owych kultowych produkcji Toma Laughlina. To miało być takie ,,dwa w jednym'' sklejone porozumiewawczym mrugnięciem ;)
W obsadzie nie zabrakło westernowych weteranów kojarzonych z najżelażniejszą klasyką westernu , jak Dana Andrews ( ,, The Ox Bow Incident'' ) czy Harry Carey jr , ( Trylogia Kawaleryjska Forda ) , także tzw. antywesternu , jak Barry Sullivan ( Chisum w ,, Pat Garret Billy the Kid ) . A skoro już przy tym jesteśmy : nie cierpię pojęcia ,, antywestern'' , dla mnie pasuje ono najwyżej do filmów pokroju ,, Białego Kanionu'' .
Spaghetti western w latach 70' zasadniczo dogorywał z autoironicznym uśmiechem na ustach , choć oglądając takie schyłkowe perły, jak ,,Keoma'' 76' Castellariego, czy ,, Mannaja; A Man Called Blade'' 77' Martino wierzę, że mogło to jeszcze wszystko bez problemu dłużej pociągnąć nie tracąc ani poziomu ani witalności.
Howgh
Dobrze się bawiłem na tym filmie, nadmiar szodzi zdrowiu, ale tu jakoś wszystko zostało fajnie rozegrane, że miałem jeszcze ochotę na więcej.
OdpowiedzUsuńTeż mam wątpliwości co do pojęcia 'antywestern', filmy Peckinpaha to dla mnie raczej rasowe westerny, nie żadne anty, ale jacyś teoretycy kina nazwali je antywesternami i to się przyjęło. Moim zdaniem "Ox Bow Incident" bardziej zasługuje na to miano, ale "Biały kanion" jak najbardziej też. Dana Andrews bardziej mi się kojarzy z filmem noir.
Swoją drogą na przykładzie tego filmu widzę dobrze, że LVC miał w sobie jeszcze sporo pary. Wielka szkoda, że nie trafił już do głównego nurtu, bo ciągle mógłby sporo pokazać, a tymczasem zmarnował się zepchnięty na boczny tor :/
OdpowiedzUsuń