Oglądając Strzały o zmierzchu zastanawiałem się czemu mój wybór padł na ten akurat western? Bo wiedziałem, że był jakiś powód, ale o nim zapomniałem. I dopiero teraz grzebiąc po Filmwebie widzę: Sam Peckinpah. Taaa, po prostu byłem ciekawy :)
Z początku zdaje się być kolejnym nudnym i typowym przedstawicielem gatunku jaki znać możemy z lat 50', ale z biegiem akcji całość nabiera rumieńców. Bo oto podstarzały Steve Judd (Joel McCrea), były szeryf podejmuje się przewiezienia złota z gór do banku. Do tej niebezpiecznej misji zatrudnia swojego kumpla Gila (Randolph Scott), również byłego stróża prawa i jego towarzysza Hecka (Ron Starr), młodego, narwanego i aroganckiego typka. Steve nie zdaje sobie sprawy z tego, że współpracownicy zamierzają ukraść złoto. Sytuacja komplikuje się, gdy trafiają na ranczo fanatyka religijnego i tam dołącza do nich jego córka mając już dość zaborczego ojca.
Mocną stroną tego westernu jest niesztampowe ukazanie postaci, bo chociaż na pozór schematyczne (narwany młodziak i dwóch starych rewolwerowców) nie są ani do końca złe, ani dobre. Czarne charaktery z czasem przeistaczają się w bohaterów, których trudno ocenić. Z jednej strony pozostają złodziejami, ale z drugiej dżentelmenami opiekującymi się damą i lojalnymi przyjaciółmi. To po prostu porządni ludzie, którzy zbłądzili i... chyba nawet jakby nie wrócili na właściwe tory to i tak ciężko by ich potępiać.
Honor, bohaterstwo, szlachetność i przyjaźń wypełniają tę historię, aczkolwiek nie w sposób nachalny. Trudna droga przez góry i lasy gdzie na podróżnych czyhają różne niebezpieczeństwa wystawia bohaterów na próbę, bo nawet straciwszy do siebie zaufanie (gdy Steve odkrywa spisek towarzyszy) muszą je szybko odbudować, by przeżyć w starciu z niebezpieczniejszymi przeciwnikami.
Trochę drażnił mnie nadmiar cytatów z Biblii, przy czym bohaterowie nie sprawiali wrażenie szczególnie religijnych. Aż się zastanawiałem czy aby scenarzyście nie brakło pomysłów na dialogi i stąd ta szermierka Słowem Bożym :D Nie wiem jak to brzmiało w oryginalne, ale w polskim tłumaczeniu momentami robiło się dość drętwo.
W każdym razie na Strzałach o zmierzchu bawiłem się nawet nieźle, chociaż momentami akcja trochę zwalniała, co może mnie nie rozczarowało, ale liczyłem na więcej.
W porównaniu do późniejszych dzieł Peckinpaha ten film wydaje się mało wyrazisty, bez szału, zbyt klasyczny. Ale i tak jest to dobre kino, solidna pozycja dla fanów gatunku. Zresztą uważam, że Peckinpah nie nakręcił słabego filmu, a widziałem prawie wszystkie jego dzieła. Prawie, bo został mi jeszcze jego debiutancki obraz "Niebezpieczni kompani".
OdpowiedzUsuńMuszę raz jeszcze się zmierzyć z jego filmami, chociaż żal dupę ściska oglądać coś powtórnie, kiedy tyle nieznanych jeszcze przede mną :D
Usuń