Raz jeszcze zemsta okazuje się motywem przewodnim westernu, ale nie ma się co dziwić, bo w świecie bezprawia jakim był Dziki Zachód przemoc i odwet musiały być na porządku dziennym.
Kiedy po dziesięciu latach z obozu pracy wychodzi niesłusznie osadzony Gary Hamilton, jego jedynym pragnieniem jest pomszczenie własnych krzywd. Nie ma prawie nic, za ostatni grosz kupuje karabin i amunicję, po czym rusza wyrównać rachunki zapowiedziawszy wcześniej swoje przybycie.
A w miasteczku, klasyka gatunku, wszystkim trzęsie bogaty bandzior i jego świta, którzy jak to bywało w tamtych czasach, zaraz po wojnie sięgnęli po władzę korzystając z zamieszania i braku woli oporu u pozostałych.
Chociaż Hamilton jest świetnym strzelcem i bez problemu dziesiątkuje szeregi wroga, to jednak nie dałby sobie rady sam, a pomaga mu nietypowy sojusznik - pogoda. Chwilami trudno odróżnić mściciela od zjawisk meteorologicznych, bo jego przybycie zbiega się z nadchodzącymi burzami i tornado. Nawet ukryci w pałacu wrogowie jak mantrę powtarzają: "będzie burza", "idzie tornado", "to będzie największa wichura od lat", a jednocześnie szykują broń i rozstawiają warty w oczekiwaniu na wieczorne przyjście Hamiltona.
Akcja rozkręca się powoli, chyba nie przesadzę jeśli powiem, że ospale. Problem w tym, że nie z braku działań bohaterów, o nie. Obie strony intensywnie przygotowują się do walki, dochodzi do pierwszych starć, ale zwycięstwa przychodzą Hamiltonowi tak łatwo, że nie robią wrażenia. Ba! zupełnie jak pojawienie się Tygrysów na polu bitwy wzbudzało strach u amerykańskich pancerniaków, tak tu pogłoska o pojawieniu się mściciela budzi grozę u jego wrogów.
Trup się ściele gęsto i z biegiem czasu całość nabiera kolorków, dochodzi m.in. sprawa syna szefa bandytów, chłopaka dobrego i nieświadomego prawdy o swoim ojcu, a przez to nieco zagubionego w rozgrywającym się szaleństwie. A tajemnica cały czas wisi w powietrzu. No i jest jeszcze i kobieta, a skoro i kobieta to także zdrada. Nie dziwi więc nieufność i dystans Hamiltona do wszystkiego, on chce tylko zabijać, by ukarać złoczyńców.
Jeśli chodzi o obsadę to tylko Kinski i nikt więcej. Nie żeby źle zagrali, wręcz przeciwnie, dobrze wykonali swoją robotę, ale to on zgarnął całe show i to nawet bez specjalnego wysiłku - całość zrobiła za niego jego zimna i zacięta twarz. I nawet wyszła mu postać, z którą można sympatyzować.
Muzyka trochę mnie zaskoczyła, bo melodia jest typowa dla włoskich westernów, ale śpiew już jakiś taki typowo amerykański. Niby się to gryzło, ale w sumie nawet przypadło mi do gustu.
Sporym minusem są zdjęcia, kamera z początku bardzo się trzęsie co jest dość irytujące, ale z czasem nieco ustaje. Pozostają jednak nie lubiane przeze mnie najazdy i gwałtowne dźwięki/muzyka w momentach szczególnie emocjonujących, jakby widz był za głupi, by zdać sobie sprawę, że stało się coś istotnego. Heh, wiem, czepiam się, to było wtedy normalne, ale dziś już strasznie drażni.
I Bóg powiedział do Kaina... to całkiem niezła pozycja, chociaż mnie ciut wynudziło to ospałe tempo i zbyt łatwe sukcesy Hamiltona. Mam już za sobą Sabatę z Lee Van Cleefem i tam również bohater był niezrównanym motherfuckerem, ale inna też była konwencja, bo bardziej z przymrużeniem oka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz