O Navajo Joe będzie krótko, bo obejrzałem go jakieś dwa tygodnie temu i już średnio pamiętam, a co za tym idzie, nie był chyba wcale taki dobry jak mi się zdawało.
Przyznaję, że całość zaczyna się z jajem. Krew, przemoc i sporo akcji. Problem tylko w tym, że jakieś to takie nudnawe.
Sam Navajo to ciekawy miks, łączy w sobie cechy bezwzględnego mściciela i cynicznego zarobkiewicza, a jednocześnie ma w sobie ludzkie odruchy. I chociaż momentami powinien (chyba) budzić grozę, to ja odczuwałem co najwyżej zaciekawienie, ale też ledwie przelotne. Szkoda tylko, że sam odtwórca głównej roli z wyglądu średnio pasuje na Indianina, tudzież mieszańca (nie pamiętam już). Zresztą Reynolds bez wąsa to nie Reynolds.
A im dalej tym gorzej/lepiej. No właśnie. Niby dużo się dzieje, jest krwawa zemsta, widowiskowy napad na pociąg, fortele których nie powstydziliby się najwięksi motherfuckerzy spaghetti westernu, a jednak jako widz nie odczuwam satysfakcji i na końcu mam wrażenie jakbym przeżuł właśnie coś bardzo mdłego.
Być może to dlatego, że Navajo w zasadzie robi co chce i z łatwością osiąga każdy cel. Ten sam zabieg zepsuł mi I Bóg powiedział do Kaina..., a jednocześnie dał świetny ubaw w przypadku Sabaty, ale to jak już kiedyś wspominałem delikatna sprawa i wymaga sporo wprawy.
Dla mnie kwintesencją rubasznego miejscami stylu były sceny odbicia Navajo Joe. Ten gostek z łukiem z mandoliny i podchody po mieście były kuriozalne. Fajny finał i Navajo, który chwilę przed finałem znakuje nożem :)
OdpowiedzUsuńTrochę dziwacznie wyszło, bo z jednej strony rąbanka może nie na miarę Peckinpaha, ale idąca w tym kierunku, a niedługo potem cuda o jakich wspomniałeś.
UsuńO tym znakowaniu zapomniałem, dopiero mi odświeżyłeś, a to właśnie było kapitalne. Szkoda tylko, że nadmiar sieczki wyparł mi je z pamięci :/