wtorek, 23 czerwca 2015

Jonah Hex (2010) reż. Jimmy Hayward

   Ostatnim razem była Śmierć w Tombstone z elementami irracjonalnymi i nieumiarkowanym korzystaniem ze słabej jakości efektów specjalnych, które to nijak nie mogły podźwignąć tej produkcji. W Jonah Hex również wykorzystano siły nadprzyrodzone, a całość naszpikowano fajerwerkami, ale tutaj się to w większości udało. A do tego dobra gra aktorska oraz niezłe zdjęcia i dalsze porównanie traci sens.


   Od początku towarzyszy nam, a raczej głównemu bohaterowi, jego tajemnica, którą poznajemy powoli z biegiem czasu. Co jednak wiemy na pewno? Że zabito mu rodzinę, a on otarł się o śmierć zyskując przy tym niezwykłą i przydatną umiejętność rozmawiania ze zmarłymi. Niestety nawet mimo to nie zdążył schwytać swojego krzywdziciela i wymierzyć mu zemsty.

   Jak dla mnie to całkiem niezły początek, a dalej jest tylko lepiej. Nie dość, że twórcy pobudzają ciekawość dawkując wspomnienia z przeszłości Hexa w niewielkich dawkach i sporych odstępach czasu, to jeszcze jego aktualna sytuacja szybko się komplikuje.


   Mimo dobrego scenariusza, Jonah Hex w dużej mierze nastawiony jest na widowisko, czego dowodem są oryginalne (może czasami zbyt przekombinowane) bronie z finałową Wunderwaffe na czele, spora dawka strzelanin i fajerwerków, a także rozmach całej imprezy, która nie ogranicza się jedynie do jakiegoś zapyziałego miasteczka na Dzikim Zachodzie.


   Brolin dał tu z siebie naprawdę sporo, z wielką blizną na policzku i zaciętym spojrzeniem już sam jego widok budzi respekt (a pod kapeluszem to nawet trochę Charlesa Bronsona przypomina). Oschły w obyciu, bezlitosny dla wrogów, lecz o dobrym sercu daje końcowy efekt naprawdę ciekawej postaci. Malkovich w roli czarnego charakteru spisał się równie kozacko, chociaż... on mi jakoś nie pasuje do westernów, no sam nie wiem. Nie wykorzystano za to potencjału Megan Fox i Michaela Fassbendera, którzy przyćmieni dwoma powyższymi przewijali się w tle, ale bez szans na wybicie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz