sobota, 2 kwietnia 2016

Broń Boga (Diamante Lobo) 1976 reż. Gianfranco Parolini

   Parafrazując Gombrowicza: Dlaczego Lee Van Cleef wzbudza w nas zachwyt i miłość? Dlatego, panowie, że Lee Van Cleef wielkim aktorem był!

   Trudno się z tym nie zgodzić. Jego gwiazda najmocniej rozbłysła przy Sergio Leone. Podobnie zresztą było z Eastwoodem, obaj panowie byli w zbliżonym wieku (LVC starszy o pięć lat), obaj zaczynali przygodę z kinem w podobnym okresie (LVC w 1952, CE w 1955). Do trylogii dolarowej to LVC mógł się pochwalić większą ilością ról na koncie, potem te proporcje w miarę się wyrównały, tyle że Eastwood zaczął prześcigać go na innych płaszczyznach. Wziął się m.in. za reżyserowanie i wyszło mu to z całkiem niezłym skutkiem. Poza tym trafiał na całkiem niezłe role, dzięki którym pamiętamy go nie tylko jako Bezimiennego, ale również szeregowego Kelly czy Brudnego Harrego. Jednocześnie nie odciął się całkiem od źródła swojej popularności i choć nie grzebał się więcej w spaghetti westernach to po powrocie do Ameryki nieraz jeszcze wcielał się w postacie kowbojów czy rewolwerowców, a niektóre z tych filmów sam wyreżyserował, kładąc podwaliny pod rodzący się antywestern.

   Co w tym czasie robił LVC? Grał dalej w spaghetti westernach mimo iż gatunek wyraźnie miał się już ku końcowi. Efekty tego był różne, możemy obejrzeć kapitalnego Sabatę (o dziwo tego samego reżysera co Broń Boga), zrobionego z fantazją El Condor, czy mniej widowiskowego, ale równie dobrego Barquero. Nie można też zapomnieć o Dniach gniewu, ale nie słodząc już za dużo trzeba też powiedzieć o słabszych pozycjach jak Krwawe pieniądze czy Rzeka złoczyńców, no i knocie absolutnym - Małym Mścicielu. Niestety dzisiejsza pozycja jest właśnie tego rodzaju.

   Zaczyna się od strzelaniny, gdy banda napada na miasteczko. To całkiem niezły pomysł na początek, ale już jakość odegrania tej sceny i zdjęcia pokazują, że będziemy mieli do czynienia z raczej słabym filmem. Bo oto wszędzie panuje chaos (rzecz normalna w czasie strzelaniny) tyle, że pokazany tak, iż ni hu hu nie wiadomo co się dzieje. Marne teatralne gesty i dziwaczne grymasy (bo nawet nie miny) aktorów nie są zbyt zachęcające.


   Widząc już z czym najpewniej będę miał do czynienia nie straciłem nadziei, wierząc że a nuż całość podniesie zajebisty scenariusz, dobra muzyka, ewentualnie barwne postacie. Eeee... nic z tych rzeczy. Zacznijmy od aktorstwa: leży i kwiczy. Jack Palance starał się co prawda nadać swojemu bohaterowi jakieś ciekawe rysy, takiego sympatycznego łotra i choć udało mu się wyrwać schematowi klasycznego herszta bandy, to dupy jednak nie urywa. Lee Van Cleef jako ksiądz z przeszłością, a do tego klawy gość też miał potencjał, ale nawet on musiał ulec gównianemu scenariuszowi i reżyserii. No może jeszcze Sybil Danning wypadła jak cię mogę w roli odważnej mamuśki głupiego dzieciaka, ale nie jest to jakaś super rola, po prostu udało jej się nie być tak beznadziejną jak wszyscy pozostali. Na małego Johnnyego, smarkacza który obok Lee Van Cleefa okazuje się pogromcą bandytów brak słów. Dzieci to nie jest materiał na bohaterów westernów. Zdarzają się oczywiście wyjątki jak Mattie w Prawdziwym męstwie, ale takie zagrywki wymagają sporej wprawy, a nie podejścia "damy tu dzieciaka to przyciągnie młodszą widownię i w ogóle będzie tak oryginalnie". No i jest oryginalnie... kijowo. Niestety mimo niepowodzenia takiego rozwiązania w Diamante Lobo, LVC rok później znów zagrał w westernie z dzieckiem w roli głównej, wspomnianym wyżej Małym Mścicielu. Dla odmiany nie działali tam łapka w łapkę, a byli przeciwnikami, lecz i to skończyło się spektakularną klapą.


   Żeby jednak nie być takim krytykantem to uczciwie muszę przyznać, że przeżyłem parę zaskoczeń. Tak jakby w połowie kręcenia twórcy zdali sobie sprawę, że to co robią jest w najlepszym razie mizerne i wykonali tytaniczny wysiłek intelektualny w celu nadrobienia braków jakimiś oryginalnymi rozwiązaniami fabularnymi. Wybaczcie złośliwość, ale nie mogę się oprzeć, gdyby przyszło komuś do głowy obejrzeć ten film to zrozumie. Bo nawet gdy działo się coś zaskakującego to wszystkie pozostałe, wyżej wymienione elementy psuły tego efekt.

   Kiepskie dialogi, niedopasowana muzyka to dalszy ciąg wyliczanki. I znów tym gorzej wypada Lee Van Cleef, który im bardziej stara się podnieść cały ten syf to tym bardziej się w nim zagrzebuje. Jak bardzo na siłę był robiony ten film niech Wam uzmysłowi to: jeden z bohaterów ginie, więc mały Johnny jedzie do Meksyku, bo słyszał od księdza, że tam mieszka rewolwerowiec Lewis, który może poskromić bandytów. Serio, jedyne co wie to to, że gość nazywa się Lewis i jest gdzieś w Meksyku, a mimo to jedzie go szukać. Kiedy już przekracza granicę, zaczyna wypytywać wieśniaków o typa i o dziwo bez większego problemu go znajduje. Serio??? Zgubili parę stron scenariusza i wymyślali na poczekaniu, czy scenarzysta był takim cholernym leniem, że nie chciało mu się napisać nic lepszego. A na tych, którzy to zaakceptowali to już w ogóle brak mi słów.


   O tym dzieciaku to jeszcze długo by można, bo ilekroć pojawia się na ekranie to budzi jedynie poirytowanie. Bo że szeryf i sędzia są pizdami to ok, bywa, ale że dziesięciolatek okazuje się największym chojrakiem w miasteczku i wodzi za nos starych bandziorów, to przepraszam, ale ja tego nie kupuję. Tym bardziej, że parę scen później dzieciak zaczyna się zachowywać jak upośledzony, by znów w razie braków na rozwiązania scenariuszowe stać się kozakiem jakich mało. Zresztą o czym ja mówię, wszystko przychodzi wszystkim tak łatwo, że aż można się pospać z nudów, wystarczy że czegoś zapragną jak dzieciak, który postanowił odnaleźć Lewisa i TA DAM! pojechał po niego, udało się!

   Na koniec kiedy już nasi bohaterowie z drobną pomocą dziwek robią w miasteczku porządek, to mężczyźni przypominają sobie gdzie mają jaja i w dwudziestu ruszają na jednego, ale dopiero po tym, gdy okazuje się, że nie ma już kul w pistolecie. Ba, nawet szeryfowi przypomina się, gdzie zapodział jaja. Ta scena jest tak słaba, że aż można dostać zapaści.


6 komentarzy:

  1. Nie widziałem. Dla mnie ostatnim sensownym SW z Van Cleefem w głównej roli ( nie liczę drugoplanowej w ,, Take a hard ride '' ) jest ,, Il grande duello'' Giancarlo Santiego z 1972. Może nie arcydzieło i parę niedociągnięć idzie temu wytknąć, ale ogólnie bardzo spoko spaggie , trzymający oczekiwany przez fana poziom + kultowy soundtrack Luisa Bacalova. Nie widziałeś, to odpalaj. Tym bardziej warto, bo nie jest to spag west komediowy - a jak wiadomo komedie zdominowały w tym czasie gatunek - i jak również wiemy, dobre, dramatyczne SW, w latach 70' nieczęsto się trafiały ; tym bardziej są one w cenie.
    Sukces LVC w latach 60' wziął się też stąd, że po Leone , miał okazję pracować z czołówką spag westowych reżyserów , będących wtedy w szczytowej formie , jak m.in Sollima, Petroni, Valerii ( szkoda, że u Corbucciego nie wylądował ) - tytuły mówią za siebie.
    Z Eastwoodem było trochę podobnie , po powrocie do Stanów wziął go pod skrzydła Don Siegel i razem zrobili 5 filmów , praktycznie same hity. Tak, że gościa spotkało prawdziwe szczęście ; miał praktykę u dwóch ( bardzo różnych!) wybitnych reżyserów pod rząd , to i masę się nauczył , mógł śmiało brać kamerę do łapy.
    A najwięksi mistrzowie spag westu w 70 już westernów albo nie kręcili , albo szli z trendem tłukąc komedie ( Corbucci, Damiani, Margheriti, Leone, jako producent.) A LVC zaliczał coraz słabsze filmy , po prostu biorąc, co dawali, grając u jakichś cieniasów, których nazwisk się nie chce pamiętać.
    A wracając do filmografii LVC sprzed Leone, to miał on po prostu pecha, bo nikt się na nim nie poznał . Grał masę epizodów w westernach , czy noirach z bardzo wysokiej półki i nigdy nie dostał szansy na dużą rolę. POdobnie było ( do pewnego momentu ) z Lee Marvinem - też mega twarzowiec , niekończąca się seria małych ról w westernach, noirach i filmach wojennych , ale on dostał taką szansę i to u samego Johna Forda w ,, The Man who shoot Liberty Valance'' 1960 . Od tego momentu zrobiło się o nim głośno i poleciało.
    Ogólnie ciężko jest wyjść z szufladki: ,,szwarcharakter/drugoplanowiec z grożną facjatą'' ale lata 60' potrzebowały nowego typu bohatera w kinie akcji, bo stare wzorce nie trafiały w klimat zmieniających się czasów . Wywindowało to masę znakomitych twarzy.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ok, "Il grande duello" już ściągam, chętnie zobaczę obok odświeżenia paru już zaliczonych.

    A LVC cholernie szkoda, bo nawet w późniejszych filmach widać, ze jeśli tylko scenariusz dawał mu możliwość to ciągle potrafił odstawić niezłe show.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Spag west w końcu wykitował, to się gość przestawił na kino sensacyjno-przygodowe , ze zmiennym szczęściem.
      A szkoda, to przede wszystkim tego, że nie załapał się na poliziottesco w złotym okresie.
      Ps. A ,, Komandosów'' Armando Crispino 68' w końcu widział ? Wnoszę, że nie, bo pewnie byś zrecenzował . Takie pierdoły oglądasz , a tu czeka killer jakich mało i jedna z bez dwóch zdań najlepszych ról LVC . A już na pewno najagresywniejsza.

      Usuń
  3. A widzisz, dobrze że przypomniałeś. Z tymi "Komandosami" sprawa ma się tak, że nie mogłem ich dorwać z tłumaczeniem to odpuściłem, ale już coś wypłynęło, więc ściągam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Van Cleef jest tam grożny , jak 100 skurwysynów.
      Co byś Ty stary, beze mnie zrobił :D

      Usuń
    2. Pewnie oglądałbym filmy z Gerardem Butlerem. Ale spoko, już mi przeszło :D

      Usuń