poniedziałek, 27 stycznia 2014

Polowanie (The Hunting Party) 1971 reż. Don Medford

   Na samym początku widzimy dwie sceny: poderżnięcie gardła krowie i sadystycznego impotenta odbywającego akt seksualny. Obrazy te znakomicie i dosadnie informują/ostrzegają nas czego możemy się po tym filmie spodziewać.


OPIS:
Przywódca bandy, Frank Calder (Oliver Reed) porywa pewnego dnia wiejską nauczycielkę (w jego mniemaniu) Melissę Ruger (Candice Bergern). Chce by nauczyła go czytać. Śladem grupy rusza mąż uprowadzonej, bogaty Brandt i jego znajomi. Uzbrojeni w nowoczesne strzelby mogą zabić człowieka z odległości siedmiuset jardów (dużo ponad możliwości broni bandytów), tym sposobem tropią i odstrzeliwują z dystansu kolejnych członków grupy. Melissa w międzyczasie zakochuje się we Franku...


   Brandt już z początku jawi nam się jako zakompleksiony furiat, ale dopiero z czasem poznajemy jego pełne oblicze i obserwujemy zachodzącą przemianę. Dla kontrastu przedstawiony jest Frank, szef bandy, człowiek brutalny, ale i delikatny, opiekuńczy w stosunku do swoich ludzi. I tak, Ruger na naszych oczach zamienia się w potwora, znęca się nad prostytutką w pociągu, a do polowania na bandytów podchodzi zupełnie serio, smakując śmierć każdego z nich i traktując zwłoki jak ciała ustrzelonych zwierząt. Żeby przedłużyć zabawę, nie zabija od razu wszystkich, a jedynie paru co jakiś czas, przywódcę zostawiając sobie na deser. Nawet jego towarzysze początkowo entuzjastycznie nastawieni do polowania (taka ekstrawagancka rozrywka dla bogatych) z czasem coraz bardziej przerażeni, w końcu się wycofują. Brandt nie bardzo się zresztą nimi przejmuje.


W tym czasie, dla odmiany, poznajemy lepiej Franka -  dba o swoich ludzi, w niebezpieczeństwie wyciąga ich rannych pod ostrzałem, opatruje i pielęgnuje. W gruncie rzeczy jest lojalny i chociaż raz na jakiś czas dopuszcza się przemocy względem Melissy czy swoich towarzyszy, to są to odosobnione przypadki.
Żeby bardziej zagmatwać sprawę, a jednocześnie lepiej ją przedstawić, warto pochylić się nad porwaną. Melissa jest twarda i wytrwała, wytrzymuje kolejne poniżenia i nie daje się złamać. Jej liczne próby ucieczki czy zabicia Franka budzą podziw. Przy okazji w jakiś sposób, trudno nie darzyć uznaniem jego wytrwałości w poskramianiu jej, a jednocześnie cierpliwości - nie wiąże, nie knebluje, nie karze (przynajmniej za ucieczki i stawianie oporu). W zasadzie trzyma luzem, łapiąc co jakiś czas. W końcu musi się narodzić miedzy nimi uczucie, na początku jest to tylko nić sympatii, ale sytuacja szybko się rozwija. I chociaż przez większość filmów wątek miłosny zupełnie nie przeszkadza, to jednak pod koniec spowalnia wyraźnie akcję.
Z pośród bohaterów jeszcze Doc Harrison, członek bandy zasługuje na przedstawienie, to dobry człowiek, który daje się lubić od samego początku. Zastanawia nawet jak to się stało, że taki poczciwina jest bandytą.


   Mnie fabuła i relacje miedzy bohaterami zaciekawiły od samego początku. I chociaż nie mamy tu dobrych i złych, a jedynie złych, to chyba jak każdy kibicowałem Frankowi i jego bandzie, nie rozgrzeszając ich z przewinień (wspólnych czy indywidualnych). Szybko też wczułem się w ich ciężką sytuację, bo wyobraźcie sobie: ścigają ich tajemniczy ludzie z niesamowitą bronią pozwalającą strzelać z dużych odległości (poza zasięgiem broni bandytów), nie ma jak się przed nimi bronić, pozostaje uciekać, a do kolejnych ataków dochodzi niespodziewanie. To może zdołować. Tym bardziej, że co jakiś czas na horyzoncie pojawia się tajemniczy jeździec, jakby dając do zrozumienia: cały czas siedzę wam na tyłku, jak mi się zachce to znowu kogoś zastrzelę.


   Od strony technicznej cud, miód, malina. Znakomite strzelaniny i charakteryzacje, cieszą szczegółami. Masakra w oazie rewelacyjna, aż skojarzyła mi się z Dziką bandą, trup ściele się gęsto i nawet slow motion zastosowali, by wzmóc efekt.

   Dalej. Często zachwycam się pięknymi zdjęciami, ale tym razem popadłem niemal w euforię. Dawno już nie widziałem tak pięknych ujęć w plenerach, szczególnie z jeźdźcami na koniach. Ich wędrówka jest wyjątkowo urokliwa i aż chce się smakować piękno przedstawionej natury. Zresztą, chyba widzicie, że nawaliłem w tego posta screenów jak głupi :D


   Ciekawy montaż ma znaczący wpływ na odbiór całości, film staje się dzięki niemu bardziej dynamiczny. Nie ma przy tym denerwujących i wprowadzających w błąd przeskoków. Całość jest bardzo sprawnie przeprowadzona.

   Scenografie, rekwizyty i kostiumy świetne, po prostu świetne. Żadnych kolorowych fatałaszków, ani pierdół w stylu hipisowskich spodni, ot zwykle ubrania typowe dla kowboi, prostu i praktycznie.


   Całości dopełnia cudowna muzyka Riza Ortolani zmarłego... 4 dni temu. Co prawda jest to głównie jeden motyw, ale wyjątkowo udany.

   Zdecydowanie polecam.



7 komentarzy:

  1. Zacny bękart spaghetti westernu i Peckinpaha :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A miałem nawet napisać, że na początku "Polowanie" zaleciało mi włoszczyzną. Nie wiem czy tylko ja mam takie odczucie, ale twarz Olivera Reeda wybitnie pasowałaby mi do filmów Leone :D

      Usuń
    2. No i muzyka Ortolaniego! Motyw przewodni bardzo spag-westowy.

      Usuń
  2. O brzoskwinkach nie wspomniałeś. :)
    I co to się takiego stało, że przestaleś w końcu jojczec na wątek miłosny ?
    No i git, że się dzieło spodobało, bo to jest właśnie prawdziwy western, a nie familijne pierdoły do niedzielnego rosołu.
    A tego pana. co zrobił muzykę, to mogłeś chociaż łaskawie z nazwiska wymienic, zwłaszcza, że umarł parę dni temu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A wiesz, że o tym też chciałem wspomnieć, naprawdę rozbawiła mnie ta scena :D
      No właśnie nie wiem czemu tym razem nie wywrzaskuję na love story, chyba przez to, że polubiłem Melissę :D Równa babka, a i Frank był jej wart :D A nie jakieś mdłe buzi, buzi i wielka nieskończona miłość...

      A widzisz, masz rację, niby regularnie odwiedzam Westerns... All'Italiana!, ale jakoś mi umknęło. Swoją drogą muzykę traktuję zazwyczaj jako tło, podobnie jak scenografie i nie poświęcam jej tyle uwagi.

      Usuń
  3. Nie, nie, żadne buzi-buzi, przecież na początku Frank ją wyprał po ryju i zgwalcił, jak ostatni mongoł. To był początek ich miłosci :D
    Candice Bergen jeszcze w paru zacnych westernach zagrała, w nieco podobnych rolach.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I to mi się w jakiś sposób podobało, bo... wreszcie coś nowego. Z drugiej strony dziewczyna chyba wpadła w jakiś syndrom sztokholmski :D

      Usuń