środa, 4 grudnia 2013

Rzeka Czerwona (Red River) 1948 reż. Howard Hawks

   Do tego filmu podchodziłem z jawną niechęcią i przymusem. Spodziewałem się klasycznego, szlachetnego kowboja w wykonaniu Wayne i mnóstwo moralnych wskazówek dla widzów. Może na początku mojej przygody z westernami połknąłbym taką przynętę, ale po wielu obejrzanych spag westach nie miałem już ochoty na kolejne przygody "błędnych rycerzy w kapeluszach". Co ciekawe początek filmu potwierdził moje najgorsze obawy. Kiedy Tom Dunson (John Wayne), w którym obudził się "amerykański sen" odłączył się od taboru i ruszył ze swoim bydłem w głąb Texasu by zakładać własne rancho (największe, które wykarmi cały kraj!), a zaraz potem przygarnął napotkanego chłopaka i zastrzelił wysłanników lokalnego watażki (tak, tak, sporo tego) pomyślałem: o cholera... gorzej być nie może. I faktycznie nie mogło być gorzej, bo fabuła zaczęła się powoli podnosić z kolan.

   Przeskakujemy o czternaście lat w przód. Dunsonowi się udało, stworzył największą hodowlę bydła w Texasie z tym, że nie ma jej komu sprzedać. Decyduje się na szaleńczy przepęd krów do Missouri, lekceważąc rady swoich towarzyszy i z biegiem podróży zamieniając się z poczciwego ranczera w prawdziwego potwora, nie wahającego się sięgnąć po karę chłosty czy śmierci za nieposłuszeństwo wyczerpanych pracowników.


   Dużym plusem filmu jest pędząca jak lokomotywa akcja. Chociaż niektóre wątki nie są zbyt ciekawe, to cały czas coś się dzieje. Aktorstwo z początku bardzo teatralne z biegiem czasu się polepsza i chociaż Wayne, ani żadna z dam nie dały rady mnie zadowolić (niefortunny zlepek słów :P ), to już Clift w roli dorosłego Matta zagrał całkiem nieźle. Z pozostałych warci wymienienia są jeszcze John Ireland (Cherry), Noah Beery (Buster), Walter Brennan (Groot) i Chief Yowlachie (Quo). Ci dwaj ostatni w dużej mierze rozluźniają atmosferę i serwują nam pewną dawkę dobrego humoru.

   A skoro już jesteśmy przy Yowlachie, zasmuciło mnie że m.in. na jego przykładzie pokazano Indian jako dzikusów i ludzi prymitywnych. Nie będę tu wnikał w jak dużej mierze wykreowany obraz jest prawdziwy lub nie, problem w tym, że parokrotnie w filmie pojawiały się wyraźne akcenty przedstawiające Indian jedynie w złym świetle. Rozbroiła mnie szczególnie scena, w której tabor handlarzy zostaje zaatakowany przez czerwonoskórych. Zamknąwszy się w okręgu z wozów stawiają oni skuteczny opór wystrzeliwując jak kaczki, galopujących w koło wojowników, nie zmasakrowawszy ich z miejsca chyba tylko po to, by banda Matta mogła przypuścić brawurową odsiecz.


   Ale wracajmy do naszych kowboi. Póki przewodzi im Dunson jest nudno, po prostu nudno. Nawet dramatyczne sceny konfliktów w grupie nie budzą emocji. Początkowo prowadzona zgrabnie, szybko i z sensem akcja zaczyna się wlec. Pojawiają się sceny i ujęcia, które na dobrą sprawę są zbędne, albo zbyt długie. Twórcy pozwalają nam nacieszyć oczy pięknymi widokami i o ile spełniało to swoją rolę w latach czterdziestych czy też pięćdziesiątych to dziś nie może zachwycać, bo co i rusz widać sztuczną scenografie, zdjęcia wykonywane z użyciem reprojektora czy inne niedoróbki techniczne. Chociaż przyznaję, że spora część scen była kręcona w plenerach i do nich nie mam właściwie żadnych zastrzeżeń.

 

   Znowu odbiegłem myślami od dzielnych poganiaczy bydła! Wstyd! Nawet myśli skupić nie potrafię :D No to tak, zaczyna robić się ciekawiej w momencie kiedy chłopcy pozbywają się Dunsona. On sam już dawno przeistoczył się z niepoprawnego idealisty w łajdaka i chociaż wciąż nie jest w stanie dostarczyć takich emocji jak Clint Eastwood, to w momencie kiedy Matt nie pozwolił mu wieszać towarzyszy i weszli w otwarty konflikt, coś we mnie drgnęło. Pojawiło się napięcie towarzyszące dalszej wędrówce kowbojów ze stadem. Dodajmy: wystraszonych kowbojów, którzy z lękiem oglądali się za siebie lub budzili w nocy spodziewając zemsty Dunsona, który - czego się spodziewali - zebrawszy ludzi ruszył za nimi, by wymierzyć odwet. Nawet zadziorny Cherry i dzielny Matt nie sprawiali wrażenia gotowych do walki ze ścigającym ich ranczerem. Swoja drogą potyczka z Indianami nie sprawiła im większego problemu...


   Chociaż wiem, że ścieżka dźwiękowa do tego filmu to klasyka westernu, to jakoś mi się nie podoba, kiedy ją słyszałem to zamiast groźnych rewolwerowców, czy twardych pasterzy walczących z przeciwnościami losu, przywodziła mi na myśl obraz starych pantoflarzy siedzących na werandzie lub w kościele. To słaby motyw jak na western.

   Zbliżając się ku końcowi muszę powiedzieć, ze finał został spartolony na maksa. Całe to napięcie, którym twórcy pompowali widzów od połowy filmu, po prostu zleciało zamiast wystrzelić. Aż cofam to co mówiłem o Yumie, a w zasadzie o obu Yumach.

   I tak podsumowując, polecam ten film, chociaż zaznaczam, że może być ciężki, to raczej przygody poganiaczy bydła, nie western :D




10 komentarzy:

  1. Bardzo lubię ten western. Najlepszy w historii o poganiaczach bydła. Nie no, serio lubię. Ogólnie niezła przygoda. Film ogląda się nieco jak kino drogi. Oni jadą i cały czas się coś dzieje. Mimo że trwa to ponad 2 godziny, to jakoś szybko czas leci. Wayne, Clift, świetna sprawa.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ma plusy i minusy, w tym przypadku akurat jestem bardzo ciekaw remake'u z lat 80', chociaż to pewnie była niskobudżetowa szmira.

      A jak Ci się spodobał koniec filmu?

      Usuń
    2. Z czego pamiętam, to zakończenie nie jest do końca pozytywne, ale nie jest też tragiczne i to wypośrodkowanie mi się podobało. Właśnie. Tak mi się zdaję, że na przy napisach leci taki klasyczny kawałek westernowy i nie mogę sobie przypomnieć tytułu. Kojarzysz może? Ja nie wiem, czy to nie leciało też w innych filmach o dzikim zachodzie. Jestem pewien na 90%, że w "Red River" przy zakończeniu leci taka znana klasyczna melodia.

      Usuń
    3. Chodzi mi o to, że nie kupuję tego zakończenia: przez pół filmu Dunson gonił ich przez ten Texas z mordem w oczach, by na końcu obić sobie z Mattem ryje i pogodzić się.

      Co do muzyki, zdaj się na Mariusza, ja mam kiepskie pojęcie w temacie ;)

      Usuń
  2. Dawno widziałem ten film, ale pamiętam że oglądałem go kilkakrotnie i się nie nudziłem. Zaskoczyło mnie to, że pochwaliłeś Clifta, według mnie wypadł najsłabiej. Za to Wayne i Joanne Dru - według mnie super. No i Walter Brennan, oczywiście, jak zawsze kapitalny. Co do muzyki, to z tego co kojarzę leci w tym filmie utwór "Settle Down" Dimitri Tiomkina, który Howard Hawks wykorzystał także w "Rio Bravo" - jako podkład do piosenki "My Rifle, My Pony and Me".

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dla mnie Clift miał w sobie jakiś urok osobisty, któremu nie mogłem się oprzeć.

      Ja znalazłem nazwę tego utworu jako po prostu "Red River" Tiomkina, ale jeśli chodzi o muzykę to przyznaję kiepsko się w tym orientuję.

      Usuń
    2. Zwróciłeś może uwagę na scenę, w której Joanne Dru zostaje trafiona indiańską strzałą, po czym zachowuje się jak gdyby nic się nie stało, nie krzywi się jakby nie odczuwała bólu. Podoba mi się ten fragment filmu, Hawks genialnie tu scharakteryzował bohaterkę jako silną kobietę, dla której trudne warunki są niestraszne, nie czuje strachu ani bólu, mimo że jest kobietą pasuje idealnie do tego męskiego świata. Ale jej wybuch emocji w końcówce filmu (bodajże podczas walki na pięści) też jest bardzo sugestywny.

      Usuń
    3. Też mi się to kojarzyło z "Rio Bravo", ale nie chciałem strzelić gafy.

      http://www.youtube.com/watch?v=IiWAgbWDXzI
      http://www.youtube.com/watch?v=8yz-nlseVOc

      Usuń
    4. @ Mariusz
      Tak, zapadła mi w pamięć tamta scena i rozumiem co reżyser chciał nią przekazać, ale moim zdaniem trochę przesadził, gdyż Tess w ogóle nie zareagowała co wydaje mi się niemożliwe. Na końcu okazuje się najdoroślejsza z nich, czemu zresztą dała wyraz już w czasie rozmowy z Dunsonem.

      Usuń
    5. W sumie już bez znaczenia, ale właśnie oglądam Pojedynek w Corralu O.K., do którego muzykę robił również Tiomkin i również pojawia się ta melodia ;)

      Usuń