piątek, 7 marca 2014

Rewolwerowcy (Gunfighters) 1947 reż. George Waggner

   Rewolwerowcy to film mało znany i raczej nisko oceniany. Ale i takie należy zobaczyć przemierzając Dziki Zachód, więc nie wybrzydzając zasiadłem przed monitor :D

OPIS:

   Rewolwerowiec Brazos Kane (Randolph Scott) przyjeżdża do swojego przyjaciela, ale okazuje się, że ten został zabity. Kane rozpoczyna prywatne śledztwo i przy okazji zostaje wrobiony w morderstwo.

Wrażenia estetyczne przede wszystkim.

   Po pierwsze: kolory w filmie z 1947 roku? Łał. Jestem pod wrażeniem. Dzięki temu mogłem bardziej nacieszyć oczy niesamowitymi krajobrazami, które rzecz jasna widziałem w wielu innych westernach, ale i tak zawsze mnie radują. Zdjęcia i montaż są całkiem niezłe, a momentami byłem wręcz zaskoczony jak dobrze nakręcono sceny pościgów nadając im sporo dynamiki, poprzez dobrą pracę operatorów i montażystów. Całości dopełnia śliczna muzyka, taka typowa, po prostu.

   Kostiumy trochę mnie rozbawiły. Nie były najgorsze, o nie, ale momentami miałem wrażenie, że bardziej pasowałyby na figurki kowbojów made in China, którymi bawiłem się w dzieciństwie. A jeśli już przy tym jesteśmy to jeszcze kobiece fryzury, były chamsko typowe dla amerykańskich kobiet lat 40' i 50' XX wieku, ale nie poprzedniego stulecia. Że o zbyt dużej ilości makijażu nie wspomnę...

Bajki dla grzecznych chłopców.

   Co do fabuły to jest już gorzej. Od samego początku się we wszystkim gubiłem, kto kogo wkręca, kto z kim kręci, itd. Mętlik pozostał mi w głowie do samego końca. Zresztą historia jest wyjątkowo naiwna, bo oto przybywa do miasteczka rewolwerowiec, który postanowił więcej nie tykać broni, bo nie chce czynił nikomu krzywdy. Jasne, Eastwood w Bez przebaczenia miał podobnie, ale nie odstawiał jakiegoś pieprzonego świętoszka. I tak, wiem że to klasyczny western i tak się wtedy robiło, niemniej wkurzają mnie te pierdoły.

   W ogóle sporo jest moralizatorskiego bełkotu. Główny bohater co i rusz wali jakieś banały czy to do siebie czy do innych, albo dla odmiany rzuca oczywistymi oczywistościami, komentując również to co widz sam może zobaczyć (ale jakby przeoczył, to usłyszy). W gruncie rzeczy jednak, to miło się typa słucha, jak jakiegoś dziadka-bajkopisarza.

A może dla grzecznych dziewczynek?

   Dialogi ssą, będąc sztucznymi jak szczęka mojej babci-cioci. Dobrzy bohaterowie są tak szlachetni i romantyczni, że aż ma się ochotę palnąć jednego i drugiego patelnią przez łeb. Chociaż może lepiej nie, bo jeszcze by walnęli kolejną gadkę moralizatorską. Źli zaś ociekają przebiegłością i nikczemnością, wyszkoleni na Obozie Treningowym Szwarccharakterów im. Don Pedra "Karamby". W ogóle w filmie ukazano mnóstwo niesprawiedliwości społecznej i strachu przed tym co przyniesie przyszłość.

   Atmosfera przez cały film utrzymuje się jednakowa, jedynym co się zmienia jest akcja. Z początku całkiem dynamiczna, od połowy przyhamowuje, by przy końcu tylko się wlec. Jak już pisałem sceny pościgów są w porządku, strzelaniny z przymrużeniem oka ujdą, jednak bójki na pięści wyglądają komicznie.

   Całość okraszona pięknym love story (jakby inaczej), słodkim aż do obrzygania. Są miłość, pożądanie, namiętność, zdrada i gorące pocałunki.


Amerykańska miłość do broni niezmienna.

   Ukazany jest kult rewolwerowca, chociaż przejaskrawiony strasznie. To akurat całkiem ciekawe, ale i w pełni zrozumiałe biorąc pod uwagę, że gatunek przeżywał wtedy swoje najlepsze lata. Faceci strzelają się dla przyjemności, a każdy chce zmierzyć się z najlepszym, by samemu zostać najlepszym i później nie zaznać spokoju, będąc dręczonym przez kolejnych chętnych do tytułu najlepszego. Z tego błędnego koła wyrywa się Brazos i robi co może, by powstrzymać przed wstąpieniem na tą drogę pewnego narwanego młodzieńca (postać z charakteru i wyglądu a'la idol młodzieży wczesnych lat 50'). Taki z niego byczy chłop!


   Podsumowując: Rewolwerowcy to film dla wytrwałych.



9 komentarzy:

  1. Zabawne, widziałem ten film parę razy w telewizji (chyba na kanale Polsat Film) i w ogóle nie pamiętam żadnej konkretnej sceny, co najlepiej świadczy o tym, że film zupełnie niczym się nie wyróżniał. Typowy przedstawiciel kina klasy B, równie banalny co jego tytuł. Jego największą atrakcją są kolorowe zdjęcia. W latach 40. mało który reżyser mógł sobie pozwolić na kolor, tacy popularni mistrzowie jak Hawks czy Walsh realizowali czarno-białe filmy do lat 50. Z tych bardziej znanych filmowców to chyba tylko John Ford kręcił w kolorze (najpierw "Bębny nad Mohawkiem" z 1939, potem "Nosiła żółtą wstążkę" z 1949).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No właśnie, przy okazji 47 roku pomyślałem sobie o rok młodszej "Rzece Czerwonej", która była czarno-biała, ale jeśli chodzi o fabułę i aktorstwo wręcz miażdży "Rewolwerowców".

      Usuń
    2. Ja jeszcze sprecyzuję, że w latach 40. oczywiście było już sporo filmów barwnych i nawet Oscary, za zdjęcia, scenografię i kostiumy, dawano oddzielnie filmom barwnym i czarno-białym. Jednak kolor był zwykle zarezerwowany dla filmów przygodowych, kostiumowych, musicali, zaś dramaty, filmy wojenne, kryminalne i chyba też większość westernów wciąż jeszcze realizowano na taśmie czarno-białej.

      Usuń
  2. Ładnym, kolorowym westernem/melodramatem z 1946 jest ,,Pojedynek w Słońcu'' Kinga Vidora.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O, Gregory Peck tam gra, to i chyba nie najgorszy jest :)

      Dzięki za info, już ściągam, na jutro będzie akurat.

      Usuń
  3. Takiej stricte westernowej akcji to tam za wiele nie ma, tak, że się nie nastawiaj. Ale jest to film dośc jak na tamte czasy niekonwencjonalny i śmiały, burki od Haysa wielkie larum podniosły, priczery z ambon grzmiały, a kiluletni Martin Scorsese z kompletnie zlasowanym beretem z kina wyszedł...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czyli warto, choćby przez wzgląd na jego wyjątkowość jak na tamte czasy. Swoją drogą, widzę że miał 7 (!) reżyserów, to dopiero kuriozum.

      Usuń
  4. .. trzech operatorów i jednego producenta, którego kaprysy przeszły do legendy - tu chciał m.in. podlansic swoją kochanicę ( i póżniejszą żonę ). Jennifer Jones bardzo fajną rolę zagrała, skandal tu tylko pomógł, box office był wysoki.
    Warto, lubię ten film.

    OdpowiedzUsuń
  5. "Pojedynek w słońcu" oglądałem dawno temu, w dzieciństwie, i pamiętam że byłem zachwycony, właśnie dlatego że to było coś innego, czego zupełnie się nie spodziewałem. To bardziej melodramat niż western, z bardzo wyrazistą postacią kobiecą. Film rozlazły i sentymentalny do bólu, ale przepiękny wizualnie i dobry aktorsko (na drugim planie Lionel Barrymore i Lilian Gish). Nie wróciłem już do tego filmu, obawiałem się że po latach już nie będzie robić wrażenia.
    Simply nie lubi "Przeminęło z wiatrem", więc dziwię się że "Pojedynek w słońcu" mu się podoba, bo to mniej więcej to samo (producent nawet ten sam) :-D

    OdpowiedzUsuń