niedziela, 26 stycznia 2014

Zabójstwo Jesse'ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda (The Assassination of Jesse James by the Coward Robert Ford) 2007 reż. Andrew Dominik

   Przybyłem, zobaczyłem i rozczarowałem się na całej linii.

   To nietypowy western, nie ma tu widowiskowych strzelanin, pościgów konnych, ani sprytnych forteli. Na początku zdarza się napad na pociąg i to właściwie tyle jeśli chodzi o western. Film określiłbym bardziej mianem dramatu biograficznego. I chociaż fabuła jest prosta, to momentami można się pogubić. Na plus policzę od razu stroje, rekwizyty i scenografie - wszystko to naturalne i choć tak niepodobne do znanych nam otoczek westernowych, to jednak oddające szarą rzeczywistość tamtych czasów i miejsc. Całości dopełniają piękne, lecz niepokojące zdjęcia, które niemal przez cały czas dołują. Szkoda tylko, że fabuła nie sprostała moim oczekiwaniom, nudziłem się niesamowicie, zmuszając do wytrwania do końca.


   Świetnie odegrana rola Roberta Forda (Casey Affleck), facet jest zakompleksiony, drażliwy i nie znosi żadnej krytyki pod swoim adresem. Kiedy emocje biorą nad nim górę pokazuje swój gniew, jednocześnie go w sobie tłumiąc. Przez większość czasu jednak, powiedziałbym: idzie się wypłakać do kąta. I chociaż z biegiem czasu trochę hardzieje, to mimo wszystko pozostaje tytułowym tchórzem. Sam Jessy James (Brad Pitt) jawi się tutaj jak osoba skrajnie nieufna, wszędzie wietrząca spisek i zdradę, a pod koniec wpadająca w jakąś paranoję. Z jednej strony bawią go żenujące dowcipy kumpli, a zaraz gotów byłby ukręcić im łeb, jego huśtawki nastrojów pogłębiają tylko niepokojącą atmosferę w grupie.


   Pytanie czy trzeba było czekać ponad dwie godziny, by zobaczyć jak jeden facet z zaburzeniami psychicznymi zabija drugiego?

Przyznaję, że zupełnie nijaka mi ta recenzja wyszła, ale takie też mam odczucia wobec tego filmu. Tak jakby zadbali o przygotowanie planu filmowego, najlepszej ekipy i świetnej obsadę, ale w tym wszystkim zapomnieli gdzieś o scenarzyści.



7 komentarzy:

  1. Hah, mam dokładnie takie same odczucia. Najgorsze jest to, że Robert Ford tak mnie wnerwiał, że (pomijając już nawet nieustanną chęć pójścia po kawę czy coś, bo mnie film zwyczajnie nudził) walczyłam z ochotą wywalenia monitora za okno, kiedy tylko pojawiał się na planie Affleck. Niby ładnie to wszystko wyglądało, ale... no właśnie: tylko wyglądało. Obok "Wyatta Earpa" z Costnerem to dla mnie jeden z najnudniejszych westernów, jakie widziałam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ładnie jest zarysowany problem idola i naśladowcy, który jednocześnie kocha i nienawidzi swojego bożyszcza, samemu mając problemy ze sobą. Ale to raczej temat na kino moralnego niepokoju...
      Ostatnie pół godziny oglądałem film jednym okiem na zminimalizowanym okienku, drugim zajmując się innymi sprawami na internecie.

      Usuń
  2. Poważnie? Dla mnie film mieści się w 10tce moich ulubionych. Powolność, snucie się historii, genialne role Pitta i Afflecka. Scena kiedy Pitt rozmawia z moim ulubionym Samem Rockwelem, ten strach w oczach, kurde miazga. Kolejny element to muzyka. Słucham do dziś, jeden z genialniejszych (jest takie słowo??;) ) soundtracków ever, "Song for Bob" jest takie smutne, przeszywające i bolące, że głowa mała.
    Casey Affleck, taki niedoceniany. Świetna rola.
    Powoli sączący się czas, szum wiatru, ucisk psychiczny. Nie wiem, co jeszcze mogę napisać, bo jestem w szoku, że Ci się nie podobało. Poważnie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zupełnie nie mogłem się w to wczuć, wiało mi jedynie nudą, podobnie jak na "Melancholii" Triera.

      Usuń
    2. Posłuchaj samej muzyki. Włącz sobie cały soundtrack. Magia.
      Dla mnie czas Jesse'ego, Aż poleje się krew, To nie jest kraj dla starych ludzi, Once, to najlepszy czas filmowy. Takiego wieczoru Oscarowego jeszcze nie było i pewnie nie będzie.

      Usuń
  3. Panie Szyszku miałem podobne odczucia do tego filmu i dopiero po drugim obejrzeniu się do tego filmu przekonałem. Za pierwszym razem mnie to tak nudziło, że głowa mała. :) Natomiast za drugim razem dostrzegłem dużo wartościowego w tej produkcji. Po pierwsze jest naprawdę bardo ładna. Po drugie jej powolność niekoniecznie jest wadą. Po trzecie i najważniejsze - westerny to nie tylko niezliczone strzelanie do złych bandytów. To ostatnio zaważyło, żebym mógł się wyrażać pozytywnie o tym filmie. Aczkolwiek uważam to za dobrą produkcję, ale nic więcej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Może potrzebuję nastroju, tak jak do "Pata Garretta" Peckinpaha ;)
      Może też wrócę do niego kiedyś, chociaż... zobaczymy :)

      Usuń