niedziela, 3 listopada 2013

Świat Dzikiego Zachodu (Westworld) 1973 reż. Michael Crichton

   Myślałem że w tym filmie będzie więcej z westernu, a tymczasem Dziki Zachód okazał się faktycznie jedynie tłem wydarzeń. Mimo to zamieszczam tu recenzję, ot tak, jako ciekawostka.

   Świat Dzikiego Zachodu to historia z przyszłości. Dwóch przyjaciół jedzie do nowoczesnego parku rozrywki, gdzie za duże pieniądze mogą pobawić się w kowboi w doskonale odwzorowanym westernowym miasteczku. Za jego mieszkańców robią roboty, które goście parku mogą zabijać, albo wykorzystywać seksualnie. Zabawa dla bogaczy jest przednia do czasu, aż nie zaczynają się pojawiać awarie maszyn, które w końcu prowadzą do buntu.


   Zacznijmy od samego pomysłu. Jest naprawdę niezły i oryginalny, ale niestety niedopracowany. Po prostu poziom bezpieczeństwa parku nawet w teorii był za niski, a ryzyko za wysokie. Broń palna miała czujniki ciepła, więc ludzie nie mogli się przypadkiem pozabijać, fajnie. Ale broń biała? Gdyby goście zaczęli się rąbać siekierami, albo kroić nożami? Bo czego się spodziewać po facetach, którzy jadą przeżyć westernową przygodę. (Mówię już o samym parku Dziki Zachód, bo pozostałe dwa światy nie zostały dokładnie zaprezentowane, może mieli tam inne systemy zabezpieczeń.) Bójka w barze również pokazała, że można się pozabijać bez pistoletów, ale nikt nie interweniował. Owszem, był monitoring, ale działał ociężale, zresztą... właściciele parku rozrywki nie mieli nawet własnych służb porządkowych (komando) i ratowniczych, bo gdyby było inaczej, to przecież rzuciliby je do walki z robotami i do ratowania rannych.



   Niedoróbek było więcej. Bo skąd nagle u Rewolwerowca broń bez zabezpieczenia? Nie wyjaśniono przyczyny awarii maszyn. Rewolwerowiec "widział" pikselami, trudno więc uwierzyć by mógł być maszyną do zabijania. Dalej, chociaż miał czujnik ciepła to nie wypatrzył Martina na stole. A wątek naukowców duszących się w sali to kpina: żadnej wentylacji, wyjść awaryjnych czy siekier, by rozrąbać drzwi? A kontakt ze światem zewnętrznym? Nie mogli kogoś wezwać na pomoc.

   Dobrze, starczy narzekania (chociaż na chwilę). Na plus mogę policzyć, że bunt maszyn bardzo mi się spodobał, od razu nasuwając skojarzenie z Terminatorem. Walka everymana Petera Martina z Rewolwerowcem to również strzał w dziesiątkę, doprowadza to do jego przemiany z ciapowatego kolesia w prawdziwego faceta, można by powiedzieć, że osiągnął to co chciał - został prawdziwym kowbojem.

   Po Brynnerze spodziewałem się trochę więcej. Świetnie zagrał robota, było widać to w mimice twarzy i ruchach ciała, ale czegoś mu brakowało. Nie mówię, że zagrał źle, wręcz przeciwnie, wyszło sztucznie, ale tak miało być. Szkoda tylko, że nie dostał jakiejś bardziej wymagającej roli, bo aż szkoda jego talentu.



   Jeśli chodzi o Benjamina, to trochę mnie na początku irytował swoją ciamajdowatoscią, ale z biegiem czasu i z przemianą, która w nim następowała zyskał sobie moje uznanie. Nie wypowiem się na temat Brolina, bo przez cały film widziałem w nim jedynie Christiana Bale'a :D

   Jeśli chodzi o scenografie, to zasługują na pochwałę. Mieli rozmach... i zapewne budżet. Śmieszą mnie jedynie wszechobecne telewizory-pudła. Zastanawia mnie zawsze czy filmowcy nie mogli przewidzieć, że tego typu sprzęt odejdzie w przyszłości do lamusa, czy pokazanie jakiegoś bardziej zaawansowanego rekwizytu była jeszcze zbyt skomplikowane dla scenografów. Zresztą zobaczymy za kilkadziesiąt lat czy lansowane teraz przez filmowców futurystyzne nowinki techniczne się sprawdzą.



   Jeśli chodzi o wątek westernowy, to pomijając całe to pajacowanie bohaterów w miasteczku (wóda, dziwki i dynamit), finałowa walka okazała się całkiem niezła i nawet trzymająca w napięciu.

   Film niestety nie przetrwał próby czasu. Mimo wszystko jednak pozytywnie go oceniam, bardziej za całokształt niż pojedyncze elementy.



3 komentarze:

  1. Mnie też średnio się podobał, sam pomysł świetny, ale niedopracowany. Finał faktycznie trzyma w napięciu, ale co do samego filmu to mam mieszane odczucia. Yul Brynner w tym filmie parodiuje swoją rolę z "Siedmiu wspaniałych", tam też zagrał bez większych emocji, więc rolą robota udowodnił, że ma dystans do siebie.
    Z filmów Michaela Crichtona z lat 70. znacznie bardziej podobał mi się thriller medyczny "Coma" (1978).

    OdpowiedzUsuń
  2. A właśnie, nawet odniosłem wrażenie, że jest ubrany tak samo jak w "Siedmiu...".

    "Coma" powiadasz? Słyszałem wiele zarówno dobrych jak i złych opinii o tym filmie, będę musiał sprawdzić.

    OdpowiedzUsuń
  3. Jestem pod wrażeniem. Bardzo fajny wpis.

    OdpowiedzUsuń