poniedziałek, 19 stycznia 2015

Krwawe pieniądze (El kárate, el Colt y el impostor) 1974 reż. Antonio Margheriti

   Biję się w pierś i ruszam na kolanach do Częstochowy! Zwątpiłem w mistrza.

   Pamiętając Małego Mściciela z 1977 gdzie Lee Van Cleef wypadł bardzo blado, uznałem że w starszych o trzy lata Krwawych pieniądzach będzie podobnie. I faktycznie film do najlepszych nie należy, ale tylko jeśli porównać go do typowych westernów, a tymczasem jest to jeden wielki żart z gatunku. Początkowo może ciężki do przyjęcia, jednak potem dający całkiem niezły ubaw.


   Oto z dalekich Chin przybywa na Dziki Zachód młody wojownik, by rozwiązać zagadkę rzekomo zdefraudowanych przez jego wuja pieniędzy. Na miejscu błyskawicznie podejmuje śledztwo i trafia na siedzącego w więzieniu Dakotę, który związany jest ze sprawą. Potrzebując pomocy, uwalnia go i razem ruszają przez prerie tropem kolejnych elementów układanki.


   To jeden z tych filmów, które sprawiają wrażenie jakoby twórcy w raz z ich realizacją polepszali swój warsztat techniczny. Żeby nie być gołosłownym, z początku rażą kiepskie zdjęcia, jakieś dziwne najazdy kamery i tandetne przejścia. Można powiedzieć, że kicz i taniocha aż wylewają się z ekranu. Nie pomaga tu ani słaba muzyka, ani żenujący humor.

   Wystarczy jednak przeczekać paręnaście minut i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, strona techniczna podciąga się w górę (nie jakoś wyjątkowo, ale do znośnego poziomu), a humor pozwala się ze sobą oswoić i nawet jakby nabrać trochę wyrafinowania.


   Bałem się, że mieszanka westernu z kung fu może nie wypalić, bo to dość ryzykowny zabieg, ale w Krwawych pieniądzach, jeśli nie brać ich zupełnie na poważnie, miks ten tworzy ogromny potencjał, pozwalając nam na doskonałą zabawę. Żeby było ciekawiej wschodnia sztuka walki to nie jedyny atut chińskiego wojownika, prócz tego dysponuje on nieprzeciętnym intelektem pozwalającym choćby ograć każde kasyno, czy przechytrzyć przeciwników i koniec końców obejrzeć wszystkie damskie pupy, które znajdują się w polu jego zainteresowania (a dlaczego to już nie będę zdradzał :D ).


   Lee Van Cleef - a przecież to dla niego wybrałem ten film - wypada tu całkiem nieźle, przypominając, że chociaż czasy jego świetności minęły, to jednak nadal jest w formie. Co ciekawe jednak z czwórki najbardziej wyrazistych bohaterów on wypada najbardziej blado, ale jeśli spojrzeć na to z drugiej strony jest też najnormalniejszą postacią, po prostu rewolwerowcem. Poza tym mamy wspomnianego już wojownika geniusza, a także nawiedzonego, samozwańczego pastora (z wyglądu połączenie Keanu Reevesa z Robertem Downey Jr.), który daleki jest od pokojowego głoszenia słowa bożego, a porusza się w swoim mobilnym kościele (to trzeba zobaczyć). Początkowo absurdalność jego postaci może wywołać u Was okrzyk: na co ja kurde patrzę, do stu butelek whisky?! Zapewniam jednak, że idzie do typa przywyknąć i nawet... polubić go w jakiś dziwaczny sposób. A towarzyszy mu prawdziwy mocarz, małomówny, lecz groźny Indianin. Przyznajcie, że konflikt takich duetów musi dostarczyć emocji :)



   Absurdalna historia, zderzenie dwóch kultur, fantastyczne postacie i parę widowiskowych akcentów (jest CKM, jest impreza) czyni z Krwawych pieniędzy prawdziwe kuriozum, lecz jednocześnie film, który warto obejrzeć jeśli lubimy westerny i mamy poczucie humoru.

6 komentarzy:

  1. Chyba nie mam poczucia humoru i nie przypadł mi do gustu ten film. Lubię absurd, ale zbyt absurdalne westerny komediowe mnie raczej irytują niż bawią. Tak było z Blazing Saddles, tak było też z filmem Stranger and Gunfighter. Z westernów Margheritiego bardziej mi się podobał Take a Hard Ride (też z Van Cleefem) - film zrealizowany na Wyspach Kanaryjskich.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mi z początku też nie przypadł do gustu, ale się przemogłem i oglądałem dalej. Kiedy zobaczyłem ten kościół na kołach to zacząłem się pukać w głowę, ale byłem już zbyt wciągnięty w to szaleństwo i potem powoli ta głupawka zaczęła coraz lepiej wchodzić :D

      Usuń
  2. Ja to nie wiem, czy mam poczucie humoru, czy nie ( podobno mam ) , ale komediowych spag westów nie wciągam .
    Ale są wyjątki, nie dawno obczaiłem,, Vamos a Matar Companeros'' Corbucciego i bawiłem się przednio, poza tym jest to zaskakująco wnikliwy dyskurs o rewolucji . Do tego główny zły ( Jack Palance ) jest non stop ujarany i głupawka śmiechowa nie opuszcza go ani na chwilę. W ogóle ten film , to jest mieszanina składników, które chemicznie rzecz biorąc nie wchodzą ze sobą w reakcje , a tu jeb ! - i proszę bardzo mamy nowy, elegancki związek , sumarycznie i strukturalnie trzymający się kupy . Aż mnie nachodzi, żeby zapodać ,, What am i doing in the Middle of the Revolution'' - (jedyny spaggie, w którym zagrał Vittorio Gassman ) - finalną część śmiechowej Trylogii Rewolucyjnej Sergia C.
    A jak chodzi o kung fu spaghetti westerny, to jedynie słusznym , niszczącym i z niczym nie porównywalnym mindfuckerskim arcydziełem campu jest ,, Fighting Fists of Shanghai Joe'' Mario Caiano.
    A co się tyczy spaghetti westernów Antonio Margheritiego, to jeśli jeszcze nie widziałeś ,, And God said to Cain'' , toś kiep :D))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja w ubiegłym roku obejrzałem "Shanghai Joe" i "And God Said to Cain", ale moja ocena jest raczej chłodna - niezłe, ale bez zachwytów. No i po miesiącu już o nich zapomniałem (pewnie dlatego, że nie poświęciłem im recenzji).

      Usuń
  3. Ano tak, bo jak pamiętam, to wolałeś napisać o jakichś ,, Kapitanach Blowjobach'' .
    ,, Shanghai Joe'' też mi się deko zatarł, ale Kinski w czerwonym wdzianku z Winchesterem nie miał prawa. Spaghetti westernów nie należy zbyt krytycznie oceniać - im bardziej to lubisz, tym więcej dla siebie wyciągasz, chłód tu nie jest sprzymierzeńcem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. :D :D
      Możliwe że miałem wtedy zły dzień, więc dam temu filmowi drugą szansę ;)

      Usuń