niedziela, 27 lipca 2014

Godzina ognia (Hour of the Gun) 1967 reż. John Sturges

   Obejrzałem ten film głównie ze względu na Garnera i po części z ciekawości dla kolejnej odsłony przygód Earpa i Hollidaya.

OPIS:
   Szeryf Wyatt Earp zabija w pojedynku w O.K. Corralu ludzi Ike'a Clantona. Ten z kolei zabija braci szeryfa. Mężczyźni wchodzą w konflikt, z którego tylko jeden może wyjść żywy.



   Strasznie nudny ten film. Wlecze się i mimo iż parę mocniejszych akcji odchodzi, to jednak całość nie porywa. W porównaniu do Tombstone straszna słabizna, Garner zagrał dobrze jak na Earpa, ale już Robards wykazał za mało charyzmy jak na Hollidaya, nie ma co porównywać do ról Kilmera czy Douglasa. I to samo jest z fabułą, niby ta sama, ale jakaś taka wyblakła.

   Chwilami nie mogłem się połapać w pewnych wątkach, inne z kolei sprawiały wrażenie zupełnie niepotrzebnych.


   Poza tym wszystko fajno: ładne scenografie, rekwizyty i plenery. Tylko te stroje jakieś takie, że momentami wyglądają jak zgraja armeńskich pastuchów. A uzupełnia to nawet niezła muzyka, aczkolwiek nie taka, by zapadała w pamięć.

   To nie jest zły film, a jedynie nudny. Także tylko dla zagorzałych miłośników westernu.


3 komentarze:

  1. Czyli mamy podobne zdanie na temat tego filmu. Nie pamiętam już za bardzo jak wypadli aktorzy, ale ja jednak bardziej lubię Robardsa niż Garnera, więc myślę że oceniłbym go lepiej. Muzykę również oceniłbym wyżej niż tylko "niezła", Jerry Goldsmith kojarzony jest z innymi gatunkami, ale do westernów pisał świetną muzykę. Dla mnie film nudny to film zły, bo jak mawiał Frank Capra "W robieniu filmów nie ma żadnych zasad. Tylko grzechy. A grzechem głównym jest nuda". Oczywiście ktoś mógłby powiedzieć, że filmy Bergmana albo np. "Złodzieje rowerów" to filmy z założenia nudne, bo nic się w nich nie dzieje. Ale ja te filmy doceniam właśnie dlatego, że się na nich nie nudziłem ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Masz rację, bo coś musi być nie tak, gdy oglądasz pojedynki rewolwerowców, czy pościgi po prerii, a mimo to ziewasz. Albo gdy ciekawi bohaterowie, jak własnie Holliday i Earp, są przedstawieni w sposób, który nie wywołuje żadnych emocji, ot jakby statyści.

      Ok, muzyka była więcej niż niezła, ale żaden motyw nie zapadł mi w pamięć, ani nie spodobał się na tyle bym chciał go sobie powtórzyć.

      Garner do tej pory zaskakiwał mnie pozytywnie, zaś Robards nie przypadł mi do gustu ani w "Balladzie", ani w "Pat Garrett", a jedynie w "Pewnego razu". Dużo jednak przede mną :)

      Usuń
  2. W ,, Pat Garrett ..'' to się nagrał za dziesięciu :D
    W ,, Balladzie...'' był od A do Z świetny i wszycho na ten temat.
    Obejrzyj ,, St. Valentine's Day Massacre'' Cormana, gdzie Robards gra Ala Capone - strasznie odjechana rola , miny stroi, jak Fernandel. W jakimś wywiadzie mówił, że nic z planu nie pamięta, grał na permanentnej bani.
    Najlepszy western z Garnerem, to SW ,, A Man Called Sledge'' w reżyserii Vica Morrowa z 71, tego aktora z ,, Blackboard Jungle'' . Całkiem niezła ekipa się tu zebrała.

    OdpowiedzUsuń