środa, 16 października 2013

15:10 do Yumy (3:10 to Yuma) 1957 reż. Delmer Daves

   Dobra! Bierzemy się za to co należy.

   W skrócie: banda Bena Wade'a (Glenn Ford) napada na dyliżans i w czasie rabunku zabija jego woźnicę, po czym wpada na drinka do pobliskiego miasteczka. Herszt przechytrza stróżów prawa i wysyła ich w pościg za... nikim. W tym czasie banda rozjeżdża się, ale sam Wade przez swoją niefrasobliwość zostaje schwytany. Szeryf decyduje się wysłać go pociągiem do Yumy, który odchodzi z pobliskiej miejscowości. Trzeba go tam tylko dostarczyć i do tego zadania, na ochotnika za 200 dolarów zgłasza się farmer Dan Evans (Van Heflin), który bardzo potrzebuje pieniędzy...



   Wiele słyszałem i czytałem o tym filmie, na ogół samych superlatywów, więc podszedłem do niego jak do pozycji obowiązkowej, jednak z nadzieją na dobrą rozrywkę. Niestety rozczarowałem się już na samym początku.

   Bandyci okazali się brutalni i bezwzględni, ale ich szef... grzeczny i uroczy. Rozumiem że i czarny charakter w filmie może być dżentelmenem, ale nie na Dzikim Zachodzie! Tam oczekuję chamskich, podłych, brudnych łotrów. To właśnie był pierwszy zgrzyt, nadal jednak miałem nadzieję, że jeszcze jakoś to będzie. Tym bardziej, że zdjęcia i muzyka okazały się wyjątkowo nastrojowe, tworząc rewelacyjny westernowy klimat.

   Jedziemy dalej. Gra aktorska. Niestety była strasznie teatralna. Tylko Glenn Ford i Van Heflin pokazali się pod tym kątem z dobrej strony, chociaż bardziej w drugiej połowie filmu. Część rozgrywająca się w pokoju hotelowym jest chyba najlepsza w całym filmie. Wątek miłosny zaś okazał się tak banalny, że mało nie spadłem z krzesła przy scenie pocałunku.



   Sceny walk również do wybitnych nie należą, są jakby ospałe i zrobione od niechcenia. Mało tego powaliły mnie na kolana dwie rzeczy: kowboj pudłujący w przeciwnika z odległości metra i kolejny, który przed strzelaniną chowa się za... krzesłem.

   Chyba nie zdziwicie się jeśli powiem, że film ten oglądałem z umiarkowanym zainteresowaniem. Przyznaję pomysły były niezłe, tylko jakoś to wszystko przedstawiono w niezbyt ciekawy sposób. Szczęśliwie nie pokazano Indian, bo czuję że byłaby to niezła żenada.

   Druga połowa filmu nieco podniosła moją ocenę ogólną, bo pojawiło się nieco dramatyzmu i interesująca gra psychologiczna między głównymi bohaterami. Bohater wykreowany przez Heflina zyskał więcej wyrazistości, a postać Forda stała się jakby bardziej realistyczna i mniej rażąca swoim urokiem osobistym.



   Mimo wszystko fabuła nie jest przewidywalna, chociaż czasami naiwna to jednak zaskakuje. Najsłabszym jednak punktem całej produkcji jest końcówka.

UWAGA SPOJLER

Tu mam tylko pytanie: po cholerę tyle się ci bandyci skradali, skoro mogli zwyczajnie zająć pociąg, a przecież i tak urządzili strzelaniny przy nim.

I druga rzecz. Cudowna przemiana Wade'a w ostatniej chwili? Bez jaj...

KONIEC SPOJLERA

RECENZJA REMAKE'A, KLIKNIJ




4 komentarze:

  1. Ja jednak nie byłbym taki krytyczny, film owszem jest trochę naiwny, ale taki to już styl hollywoodzki lat 50. Zakończenie podoba mi się ze względu na symbolikę, ten deszcz pod koniec filmu symbolizuje nadejście lepszych czasów dla farmerów i stanowi doskonały happy end. Cudowna przemiana Wade'a mnie nie zdziwiła, bo obsadzenie w tej roli Glenna Forda od razu sugerowało, że to porządny gość, zaś największym zakapiorem jest postać grana przez Richarda Jaeckela, który wypowiada w filmie słynny tekst: "Moja żona uciekła ode mnie. Nie wiem dlaczego? Przecież nie biłem jej zbyt mocno". Jednak w remake'u znacznie lepiej tę postać odegrał Ben Foster - wtedy było już wyraźnie widać, że przy nim Wade jest aniołkiem ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Może faktycznie jestem zbyt krytyczny, ale to budowanie mitu Dzikiego Zachodu jakoś do mnie nie przemawia. Chociaż pewne chwyty wydają mi się nieprawdopodobne (jak właśnie przemiana Wade'a), to jednak cenię twórców za nietypowe rozwiązania.

      Usuń
  2. Ja mam spory sentyment do tej wersji 15:10 do Yumy, bo to jeden z pierwszych westernów, który mnie bardziej wciągnął w gatunek. Nie pamiętam szczegółów do końca, ale hm... Zakończenie? Przemiana bohatera była dość sensowna. Czarny charakter myślał i miał pewną moralnością, a przywódcy pod maską bandziorów nieraz tacy właśnie są. Dla mnie sam pomysł na ten film jest bardzo ciekawy. Jeśli miałbym wybierać to tylko starszą wersje, bo od nowej za bardzo czuję woń hollywood.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zgodzę się, że przemiana była sensowna, ale zbyt nagła - raptem dzień czy dwa dni wcześniej zastrzelił z zimną krwią woźnicę i członka własnej bandy. I w ostatniej chwili, gdy jest już blisko upragnionej wolności, o którą przez cały czas walczył, decyduje się dać zapuszkować z sympatii do swojego konwojenta, wystawiając przy tym swoich kumpli do wiatru.
      Można było to rozwiązać na wiele innych sposobów.

      Usuń