niedziela, 7 grudnia 2014

Appaloosa (2008) reż Ed Harris

   Appaloosę miałem już od dawna na swojej liście "do obejrzenia", lecz zupełnie o niej zapomniałem, aż tu ostatnio szukam sobie jakiegoś nowego westernu i rzuciło mi się w oczy. Patrzę, Harris, Mortensen, i Irons, cholerka, uwielbiam wszystkich trzech, więc nie namyślałem się długo i zaraz przystąpiłem do oglądania.

Appaloosa, czyli jak ze sztamp zrobić hita.

   Historia nie należy do oryginalnych, ale za sprawą postaci Virgila (Harris) i Everetta (Mortensen) nabiera rumieńców. Całość zresztą zrealizowana jest bardzo starannie i solidnie, co czyni film obrazem wartościowym. Już początek "chwyta za ryj", widzimy szeryfa który przybywa ze swoimi zastępcami na ranczo i tam zostają zastrzeleni przez jego właściciela, który ani myśli chylić głowy przed majestatem prawa. I tu zaraz błyskawiczne wprowadzenie, bo oto mamy klasyczne miasteczko Dzikiego Zachodu, które terroryzują ludzie wspomnianego wyżej ranczera. Zdesperowane władze mieściny decydują się wynająć rewolwerowców, którzy przywrócą porządek.

Każdym porządny aktor w Hollywood powinien spróbować swych sił w westernie.

   A Virgil i Everett akurat się nie patyczkują, zaraz po podpisaniu umowy przystępują do pracy, czego owocem są trzy trupy. Harris wypada w tym duecie bardziej intrygująco, znając go z innych ról spodziewałem się oczywiście kolejnej kreacji twardziela, ale on poszedł o krok dalej. Virgil jako rewolwerowiec jest bardzo szybki, a przy tym bezwzględny i brutalny. Nie znosi sprzeciwu i nie zna strachu, to czyni go jednym z najlepszych w swoim fachu. Nie dziwi więc jego skuteczność, aczkolwiek zastanawiają pewne dziwne zachowania, jak pobicie właściwie za nic zbyt wesołego kowboja w barze. Ta przesadzona i nie potrzebna brutalność, obok paru innych nietypowych objawów, świadczy o jakimś defekcie charakteru i dodaje mu pewnego uroku. Co ciekawe to człowiek niewykształcony, co jakiś czas zacina się na "mądrych słowach", ale za to przejawia niesamowity wrodzony talent psychologiczny, który pozwala mu w sytuacjach niebezpiecznych oszacować ryzyko i przewidzieć zachowania przeciwników, tak że nawet mimo ich przewagi zawsze wychodzi obronną ręką.


   Znakomicie uzupełnia go postać Vigo, szczęśliwie już całkiem normalnego i poukładanego faceta. W walce może nie jest tak dobry jak Virgil, ale wystarczająco by być jego partnerem. Co ważniejsze jednak, Everett ma kręgosłup moralny i momentami trzeźwiejszą ocenę sytuacji. I taki to właśnie jest duet, a żeby było ciekawiej twórcy dorzucili kobietę, ale nie taka klasyczną lalunię dla kowboja, a całkiem ciekawą osóbkę graną tu przez Zellweger, która tchnęła w postać sporo życia i oryginalności. Pozwala ona uzewnętrznić pewne ukryte cechy obu bohaterów, czyniąc ich ciekawszymi i komplikuje i tak przemyślaną już intrygę.

Ach te kobiety, same problemy z nimi...

   Irons za to odstawił świetnego skurwiela. Ranczer Bragg jest bezwzględny, pieruńsko inteligentny i bezczelny, a przy tym ma swój urok i nawet chwilami bawi. Przeciwnik na miarę naszych rewolwerowców.

   Smaczku filmowi dodają jeszcze miejsca akcji i pewne atrybuty charakterystyczne dla gatunku. Appaloosa zapewnia nam chyba wszystko co charakterystyczne. Mamy akcję w klasycznym miasteczku, na pustyni i w Meksyku. Po drodze przewija nam się pociąg i nawet Indianie. A wszystko to poukładane całkiem zgrabnie, zapewniając ciekawe zwroty akcji i nie pozwalając się nudzić. Czego chcieć więcej?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz