sobota, 11 października 2014

Kanion bezprawia (The Sundowners) 1950 reż. George Templeton

   Uwielbiam spaghetti westerny i antywesterny, ale od czasu do czasu lubię odpocząć od tego nagromadzenia przemocy, krwi i trupów. Bo choć te pierwsze swoją brutalnością dostarczają więcej rozrywki, a drugie przedstawiają prawdziwszy obraz Dzikiego Zachodu, to jednak miło od czasu do czasu oddać się beztrosce klasycznej końskiej opery, gdzie mamy jasny podział na dobrych i złych, a mit kolonizacji zachodnich obszarów wydaje się bardzo romantyczny, a czasami nawet sielankowy. I właśnie ten niesamowity klimat starych westernów pozwala przymknąć oko na sztuczne i przerysowane postacie, a także historyczne zakłamanie pewnych faktów.

   Klimat o którym wyżej wspomniałem w Kanionie bezprawia udziela się nam już od pierwszych scen, gdy reżyser serwuje nam przepiękne krajobrazy teksańskiego kanionu na tle których młody kowboj wypasa bydło. Obrazek jest na tyle idylliczny, że aż chciało by się zająć miejsce tego mężczyzny. Ale, ale... chwila błogiego rozmarzenia nie trwa zbyt długo, bo kamera robi panoramę i najazd na leżącego w pobliżu trupa.


   Akcja szybko nabiera tempa, poznajemy szeryfa Elmera Galla będącego jedynie figurantem ustanowionym przez ojca - Johna (John Litel), wielkiego posiadacza ziemskiego o bandyckich zapędach, którego solą w oku są okoliczny ranczer Tom Cloud (Robert Sterling)i jego syn Jeff (John Drew Barrymore). I choć wszyscy wiedzą, że za śmiercią pracownika Cloudów, którego trupa znaleziono w kanionie, stoi stary Gall, to jednak nic się nie da zrobić z braku dowodów.

   Już w tym momencie niecierpliwy widz mógłby pomyśleć: jakie to wszystko proste, dobrzy drobni ranczerzy i niegodziwy wielki posiadacz ziemski, który próbuje ich wygonić. Szczęśliwie twórcy nie poszli na łatwiznę i podrzucili kolejnego bohatera, Kida Wichitę (Robert Preston), któremu towarzyszy aura tajemniczości okrywająca motywy jego przybycia i związek z okolicznymi osobami. Przybysz okazuje się zorientowany w sytuacji i zaznajomiony z okolicą, dodatkowo zastanawia jego dziwna relacja z Tomem, chociaż obaj za sobą nie przepadają, to jak na dłoni widać, że coś ich łączy. I ten sprytny wybieg dodaje całej sprawie pikanterii, wzbudzając zainteresowanie.


   A skoro o bohaterach mowa. Tom to człowiek będący zbiorem samych cnót, podczas gdy jego syn Jeff szuka jeszcze swojej drogi w życiu, a przez to imponuje mu tajemniczy przybysz. Wichita jest najciekawszym z bohaterów, określić by go można jako: cynicznego, beztroskiego i pewnego siebie kpiarza, nie pozbawionego przy tym odwagi. Posiada on przy tym urok osobisty i cały ten zestaw sprawia, że trudno nie poczuć do niego sympatii. Ciekawi mnie jak to było sześćdziesiąt cztery lata temu, czy widzowie odbierali go negatywnie, czy podobnie jak dzisiaj. W końcu od tamtego czasu minęło już wiele dekad i kino już dawno nauczyło nas lubić szwarccharakterów.


   Wichita nieźle nagina tutaj fabułę pod siebie, można nawet powiedzieć, że kradnie całe show. Konflikt Toma z Johnem, który powinien być punktem ciężkości filmu, staje się jedynie tłem dla działań zadziornego rewolwerowca rozpoczynającego własną grę, walcząc z wszystkimi dookoła zarówno przy użyciu broni jak i podstępów. Dochodzi do sytuacji, w której dwóch czarnych charakterów zmaga się ze sobą podczas gdy pozytywny bohater biernie stoi na uboczu.

   Miły film dla złapania oddechu :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz