poniedziałek, 21 września 2015

Navajo Joe (1966) reż. Sergio Corbucci

   O Navajo Joe będzie krótko, bo obejrzałem go jakieś dwa tygodnie temu i już średnio pamiętam, a co za tym idzie, nie był chyba wcale taki dobry jak mi się zdawało.

   Przyznaję, że całość zaczyna się z jajem. Krew, przemoc i sporo akcji. Problem tylko w tym, że jakieś to takie nudnawe.


   Sam Navajo to ciekawy miks, łączy w sobie cechy bezwzględnego mściciela i cynicznego zarobkiewicza, a jednocześnie ma w sobie ludzkie odruchy. I chociaż momentami powinien (chyba) budzić grozę, to ja odczuwałem co najwyżej zaciekawienie, ale też ledwie przelotne. Szkoda tylko, że sam odtwórca głównej roli z wyglądu średnio pasuje na Indianina, tudzież mieszańca (nie pamiętam już). Zresztą Reynolds bez wąsa to nie Reynolds.

   A im dalej tym gorzej/lepiej. No właśnie. Niby dużo się dzieje, jest krwawa zemsta, widowiskowy napad na pociąg, fortele których nie powstydziliby się najwięksi motherfuckerzy spaghetti westernu, a jednak jako widz nie odczuwam satysfakcji i na końcu mam wrażenie jakbym przeżuł właśnie coś bardzo mdłego.

   Być może to dlatego, że Navajo w zasadzie robi co chce i z łatwością osiąga każdy cel. Ten sam zabieg zepsuł mi I Bóg powiedział do Kaina..., a jednocześnie dał świetny ubaw w przypadku Sabaty, ale to jak już kiedyś wspominałem delikatna sprawa i wymaga sporo wprawy.


niedziela, 6 września 2015

Człowiek zwany koniem (A Man Called Horse) 1970 reż. Elliot Silverstein

   Westerny skupiające się niemal wyłącznie na Indianach, czy też takie których akcja rozgrywa się w pierwszej połowie dziewiętnastego wieku, należą do rzadkości. Człowiek zwany koniem to historia młodego angielskiego arystokraty Johna Morgana, który znudzony życiem w bogactwie postanawia szukać przygód w Ameryce. Od razu zaznaczyć trzeba, że robi to w kontrolowanych warunkach - z pomocą i opieką wynajętych ludzi.

   John nie ma jednak szczęścia (a może ma?), bo napadają na nich Indianie i tylko on zostaje zachowany z życiem, ale... w roli konia matki wodza. Stara się uciec, co każdorazowo kończy się niepowodzeniem. Po którejś takiej próbie Anglik decyduje się poznać obyczaje Indian i uśpić ich czujność. W międzyczasie zaczyna rozumieć i szanować ich kulturę, a oni powoli i niechętnie pozwalają mu stać się członkiem ich społeczności.

   Barwnie ukazano tu kulturę i obyczaje Indian, zupełnie jak w Tańczącym z wilkami. Twórcy nie ukrywają, że ich zwyczaje bywały okrutne (inicjacja wojowników, pozostawianie staruszek na głodową śmierć), a oni sami nieco dzicy, ale mimo to pokazani są tu w pozytywnym świetle. To ludzie którzy wyznają inne wartości, ale da się ich zrozumieć, można się wczuć w ich rolę, czego nie można już powiedzieć o islamistach (wybaczcie ten wkręt, nie mogłem sobie odpuścić).

   Pewnym minusem jest scenariusz, przez który momentami film jest zwyczajnie nudnawy. Nadrabia to kapitalny wątek główny, ale chwilami czuć, że zbiera się na ziewanie.


sobota, 5 września 2015

Sabata (1969) reż. Gianfranco Parolini

   Szczypta humoru i nadmiar akcji to świetna mieszanka, chociaż nie wszystkim wychodzi. Sabata szczęśliwie jest jedną z udanych produkcji tego typu.


   Zabawa rozkręca się już od samego początku. Może i skok na bank to sztampa, ale przeprowadzony w widowiskowym stylu jest przyjemnym akcentem na sam początek. A już chwilę później wielkie wejście Lee Van Cleefa z tym swoim charakterystycznym kpiarskim uśmieszkiem. Mało tego, na pierwszy rzut oka widać, że to LVC u szczytu swoich możliwości i z pewnością da nam niezły pokaz. A jakby tego jeszcze było mało to dochodzi nam kapitalna muzyka:


   Rewelacja to mało powiedziane, a z każdą minutą jest coraz lepiej. Wiele elementów Sabaty to charakterystyczne składowe spaghetti westernów, jest zabawny grubas nożownik, milczący Indianin akrobata i grajek będący chyba pierwowzorem Desperado, ba! nawet Meksykanie się przewijają. Główny bohater otacza się dziwakami stając naprzeciw niezliczonego wroga. Jego postać jest tajemnicza i intrygująca, wiemy tylko, że to niezrównany strzelec.

   Zwycięstwa przychodzą mu aż za łatwo, bo zabija kogo i jak chce. Na pierwszy rzut oka widać, że nikt nie może mu zagrozić. Zwykle taki bohater, by mnie znudził lub zirytował, lecz w wykonaniu Lee Van Cleefa, otrzymujemy postać, która nie da się nie lubić. To jak Kung Fury :D Pozostaje chcieć tylko więcej i więcej.

sabata lee van cleef


   Inna rzecz, że nie jest znowu tak łatwo. Znakomite umiejętności strzeleckie to jedno, ale Sabata korzysta też z rozumu, zastawiając na przeciwników przemyślane zasadzki. A że nawet taki heros ma ograniczenia to korzysta z pomocy wspomnianych nożownika i akrobaty. I oni podkręcają i tak już gorącą atmosferę, bo dostajemy więcej pościgów, strzelanin, walk i widowiskowych forteli.

   Jego wizyta w mieście to jeden wielki żart ze skorumpowanych gospodarzy (naprawdę wredne i nikczemne typki), którym zdawać się może, że zaraz przechytrzą Sabatę, a w rzeczywistości to on cały czas trzyma ich w garści. Małymi krokami zwiększa swoje wpływy i bogactwo, patrząc jak przeciwnicy coraz bardziej się motają. Jednocześnie pozostaje człowiekiem uczciwym i przyzwoitym, a nie jak mogłoby się wydawać bandytą, który okrada innych bandytów.


sabata lee van cleef

   Ostatnio dużo narzekałem na braki techniczne w oglądanych pokrewnych produkcjach. Tutaj nic z tych rzeczy. Na pierwszy rzut oka widać wysoki budżet i zdolnych twórców. Mamy świetne zdjęcia i bogatą otoczkę w postaci scenografii, kostiumów i rekwizytów. Aż miło cieszyć nimi wzrok.

   Dawno nie oglądałem tak udanego filmu. Po skończonym seansie Sabata, aż krzyczy: zobacz mnie jeszcze raz i ciężko mu odmówić, bo to świetna rozrywka na wysokim poziomie.

sabata plakat

czwartek, 3 września 2015

I Bóg powiedział do Kaina... (E Dio Disse a Caino...) 1970 reż. Antonio Margheritiego

   Raz jeszcze zemsta okazuje się motywem przewodnim westernu, ale nie ma się co dziwić, bo w świecie bezprawia jakim był Dziki Zachód przemoc i odwet musiały być na porządku dziennym.


   Kiedy po dziesięciu latach z obozu pracy wychodzi niesłusznie osadzony Gary Hamilton, jego jedynym pragnieniem jest pomszczenie własnych krzywd. Nie ma prawie nic, za ostatni grosz kupuje karabin i amunicję, po czym rusza wyrównać rachunki zapowiedziawszy wcześniej swoje przybycie.


   A w miasteczku, klasyka gatunku, wszystkim trzęsie bogaty bandzior i jego świta, którzy jak to bywało w tamtych czasach, zaraz po wojnie sięgnęli po władzę korzystając z zamieszania i braku woli oporu u pozostałych.

   Chociaż Hamilton jest świetnym strzelcem i bez problemu dziesiątkuje szeregi wroga, to jednak nie dałby sobie rady sam, a pomaga mu nietypowy sojusznik - pogoda. Chwilami trudno odróżnić mściciela od zjawisk meteorologicznych, bo jego przybycie zbiega się z nadchodzącymi burzami i tornado. Nawet ukryci w pałacu wrogowie jak mantrę powtarzają: "będzie burza", "idzie tornado", "to będzie największa wichura od lat", a jednocześnie szykują broń i rozstawiają warty w oczekiwaniu na wieczorne przyjście Hamiltona.


   Akcja rozkręca się powoli, chyba nie przesadzę jeśli powiem, że ospale. Problem w tym, że nie z braku działań bohaterów, o nie. Obie strony intensywnie przygotowują się do walki, dochodzi do pierwszych starć, ale zwycięstwa przychodzą Hamiltonowi tak łatwo, że nie robią wrażenia. Ba! zupełnie jak pojawienie się Tygrysów na polu bitwy wzbudzało strach u amerykańskich pancerniaków, tak tu pogłoska o pojawieniu się mściciela budzi grozę u jego wrogów.

   Trup się ściele gęsto i z biegiem czasu całość nabiera kolorków, dochodzi m.in. sprawa syna szefa bandytów, chłopaka dobrego i nieświadomego prawdy o swoim ojcu, a przez to nieco zagubionego w rozgrywającym się szaleństwie. A tajemnica cały czas wisi w powietrzu. No i jest jeszcze i kobieta, a skoro i kobieta to także zdrada. Nie dziwi więc nieufność i dystans Hamiltona do wszystkiego, on chce tylko zabijać, by ukarać złoczyńców.

   Jeśli chodzi o obsadę to tylko Kinski i nikt więcej. Nie żeby źle zagrali, wręcz przeciwnie, dobrze wykonali swoją robotę, ale to on zgarnął całe show i to nawet bez specjalnego wysiłku - całość zrobiła za niego jego zimna i zacięta twarz. I nawet wyszła mu postać, z którą można sympatyzować.


   Muzyka trochę mnie zaskoczyła, bo melodia jest typowa dla włoskich westernów, ale śpiew już jakiś taki typowo amerykański. Niby się to gryzło, ale w sumie nawet przypadło mi do gustu. 

   Sporym minusem są zdjęcia, kamera z początku bardzo się trzęsie co jest dość irytujące, ale z czasem nieco ustaje. Pozostają jednak nie lubiane przeze mnie najazdy i gwałtowne dźwięki/muzyka w momentach szczególnie emocjonujących, jakby widz był za głupi, by zdać sobie sprawę, że stało się coś istotnego. Heh, wiem, czepiam się, to było wtedy normalne, ale dziś już strasznie drażni.

   I Bóg powiedział do Kaina... to całkiem niezła pozycja, chociaż mnie ciut wynudziło to ospałe tempo i zbyt łatwe sukcesy Hamiltona. Mam już za sobą Sabatę z Lee Van Cleefem i tam również bohater był niezrównanym motherfuckerem, ale inna też była konwencja, bo bardziej z przymrużeniem oka.