Do westernów z lat 90' podchodzę ze sporym entuzjazmem, gdyż na kinie tamtej dekady się wychowałem i darze je sporym sentymentem. A że nie był to lata łaskawe dla kowbojów, tym większy mam szacunek do każdej produkcji, która powstała.
OPIS:
Pokerzysta Bret Maverick (Mel Gibson) wybiera się na turniej pokera z nadzieją zdobycia pół miliona dolarów głównej nagrody. W drodze dołączają do niego prostytutka Annabelle (Jodie Foster) i szeryf Cooper (James Garner). Po drodze przychodzi im się zmierzyć z rozmaitymi niespodziewanymi problemami.
Moje początkowe obiekcje budził Gibson, którego lubię, ale za nic nie pasował mi do westernu. Szybko jednak się do niego przekonałem, ze względu na komediowy charakter, w którym on odnajduje się całkiem nieźle z charakterystyczną dla siebie lekkością i beztroską. Aczkolwiek nie stworzył tak barwnej postaci jak Kilmer w
Tombstone, czy Costner w
Silverado.O role Garnera i Coburna nie musiałem się martwić, gdyż gwiazdy takiego formatu już samymi swoimi nazwiskami uświetniły ten film, dalej potwierdzając tylko swój talent i przypominając, że na Dzikim Zachodzie czują się jak ryby w wodzie. No i oczywiście Graham Greene... Jego rola tutaj to prawdziwa perełka, o ile Gibson bawił mnie raz za razem, to Greene tą rolą na zawsze wrył mi się w pamięć, ze swoimi dosadnymi, ironicznymi komentarzami. I mógłbym tak chwalić wszystkich, ale jeden zgrzyt się trafił, a mianowicie Jodie Foster, niby wszystko fajnie, ale dziewczynie zabrakło charyzmy, a może wypadła blado ze względu na taka plejadę gwiazd?
Z początku nie byłem zbyt zadowolony, owszem Gibson cudnie się wydurniał i w ogóle fabuła zapowiadała się ciekawie, ale gra aktorska była jakaś sztuczna, a sceny jakby łączone na siłę. Stan ten szybko się zmienił, gdy akcja nabrała rozpędu, a kolejne postacie wkroczyły na scenę. Nie jest to może tak powalający film jak
Tombstone, ale zapewnia całkiem niezłą rozrywkę i nie pozwala się nudzić.
Najciekawszy dla mnie okazał się wątek Indian, przedstawiono ich tutaj z humorem i w pozytywnym świetle, nie zakrawając przy tym o martyrologię. Plemię poznajemy głównie przez osobę Josepha (Graham Greene), ale zdaje się on być modelowym egzemplarzem. Swoja osobą udowadnia, że Indianie to nie dzikusy, ani nawet ludzie wolący żyć w zacofaniu, a po prostu przedstawiciele innej kultury. Jego przyjaźń z Maverickiem zaś to świadectwo na to, iż gdyby Amerykanie chcieli to bez problemu znaleźli by wspólny język z Indianami i obie strony mogłyby pokojowo koegzystować.
A do tego świetne scenografie, plenery, kostiumy, rekwizyty, bla, bla, bla...
Polecam :)