poniedziałek, 24 marca 2014

Pistolet dla Ringa (Una Pistola per Ringo) 1965 reż. Duccio Tessari

   Czemu tak długo zwlekałem z Pistoletem dla Ringo? Nie wiem, ale jak to mówią: co się odwlecze to nie uciecze.


OPIS:

   Banda pod przywództwem bezwzględnego Sancho (Fernando Sancho) napada na bank. Nie mogąc zgubić pościgu zatrzymują się na pobliskiej farmie i biorą zakładników, których zamierzając zabijać wraz z upływem czasu. Szeryf (George Martin) nie mogąc liczyć na wsparcie kawalerii, a nie chcąc puścić bandytów wolno, decyduje się wysłać w ich szeregi aresztowanego Ringo (Giuliano Gemma), który w zamian za rozstrzygnięty na jego korzyść, przyspieszony proces i 30% udziałów z łupu bandytów decyduje się pomóc ich pokonać.


Pędzą na złamanie karku

   Akcja zawiązuje się już na samym początku filmu. Od razu tez poznajemy głównych bohaterów. Nic dziwnego więc, że w takim pośpiechu na pierwsze trupy nie trzeba długo czekać. A śmiercią szafuje Tessari bardzo hojnie. Bandyci nie są może okrutni, ale za to bardzo bezwzględni, obojętnie podchodząc do kolejnych ofiar.


   Fabuła jest rewelacyjna, to nie bezmyślna strzelanka i gonitwa po prerii. Bohaterowie do walki używają głównie swoich umysłów, posiłkują się oczywiście bronią, ale ma to drugorzędne znaczenie. Sytuacja Ringa jest o tyle prostsza, że podobnie jak Nino w Kuli dla generała, czy Blondie w trylogii dolarowej, jest osobą inteligentną i sprytną. Planuje zarówno daleko na przód jak i improwizuje w chwili zagrożenia. Mimo to nie brakuje mu (i innym także) pozowania na macho, czy to w gadce, czy w lekceważeniu zagrożenia. Ale czyż nie tego oczekujemy po westernie, a spaghetti westernie w szczególności?

Wszystko już było
...albo będzie

   Podobnie jak Nino, Ringo swoim wyglądem niezbyt odpowiada wizerunkowi bezwzględnego zabójcy. Do tego w eleganckim ubraniu i z dobrymi manierami pasuje do westernu jak kwiatek do kożucha. Że o abstynencji nie wspomnę... A tymczasem obaj ci bohaterowie rewelacyjnie sprawdzają się w swoich rolach, na długo zapadając w pamięć.

   Kolejną ciekawą postacią jest tutaj Dolores (Nieves Navarro), to rzadko spotykany typ kobiety z charakterem. Tym bardziej szkoda, że przez większość czasu pozostaje ona w tle i nie wykorzystano potencjału jej postaci. Sancho zaś to kolejny półgłówek i gbur jakich hordy przewijają się w spaghetti westernach, na pozycji herszta ratuje go doświadczenie i silny charakter.


   Efekty specjalne są takie sobie, a strzelaniny dupy nie urywają, jest po prostu kiczowato. Momentami można odnieść wrażenie, że panowie bawią się w kowboi i Indian. Szczęśliwie rekompensuje to fabuła i najważniejsze postacie. No i rzec jasna skala rozlewu krwi.

   Pistolet dla Ringa zdecydowanie polecam :)


niedziela, 23 marca 2014

Prawdziwe męstwo (True Grit) 1969 reż. Henry Hathaway

   Znowu idę od dupy strony, ale może to i lepiej, Prawdziwe męstwo z 2010 bardzo pozytywnie nastroiło mnie do tej historii. Pozostało usiąść i obejrzeć ten film w starym stylu.

Któż jak nie John Wayne?

OPIS:

   Czternastoletnia Mattie (Kim Darby), której ojciec został zabity przez pracownika, wyrusza razem z szeryfem pijakiem (John Wayne), by wymierzyć sprawiedliwość. Ich plany krzyżują się z podobnymi zamierzeniami strażnika Texasu, LaBouefa (Glen Campbell).


Prawdziwy remake

   Sięgając po film braci Coen wiedziałem oczywiście, że to remake starszego dzieła z Johnem Waynem. Za cholerę jednak nie spodziewałbym się, że będzie to tak wierny kopia oryginału. Zwykle remake'i dość luźno bazują na pierwowzorze, a tutaj wyłączając kosmetykę i ledwie dwie-trzy znaczące sceny, mamy to samo.

   Oba filmy są równie dobre patrząc na nie przez pryzmat czasów, w których powstały. I chociaż western Hathawaya ma już 45 lat, to nie brakuje w nim przemocy i ostrych słów. Rzecz jasna nie w takim stopniu jak u braci Coen, ale i tak do klasycznego westernu mu daleko. Dodatkowo akcja jest bardziej dynamiczna niż w remake'u, w zasadzie cały czas coś się tu dzieje, podczas gdy w nowszej odsłonie było trochę nudnych dłużyzn.


   Jeśli chodzi o Wayne'a i Bridges'a to między nimi również stawiam znak równości. Przy czym o ile Bridgesa nie znam, to w przypadku Wayna chyba jedna z lepszych jego ról w moim odczuciu. Stary LaBeaf okazał się mniej irytujący od tego w wykonaniu Damona, wiec kolejny plus. Problem rodzi się przy postaci Maggie. Grana przez Steinfeld wykreowała  stanowczą i silną postać sieroty, w którą łatwo uwierzyć. Bohaterka Darby zachowywała się tak samo i odzywała się tak samo, ale za nic nie pasowała do tej roli - ot dziewczę oderwane od robótek ręcznych, które postanowiło zabawić się w kowboja.


   Wizualnie bardziej zachwyca remake (z oczywistych względów), lecz pod względem fabuły oryginał jest dużo lepszy, wyciskając z historii maksimum dynamiki i ograniczając wszelkie niepotrzebne wstawki. Tak czy inaczej obie odsłony Prawdziwego męstwa warto zobaczyć.


środa, 19 marca 2014

Nie do przebaczenia (The Unforgiven) 1960 reż. John Huston

   Nie do przebaczenia, czyli dwie pieczenie na jednym ogniu. Otóż żona namówiła mnie na maraton filmów z Hepburn, by dać sobie trochę wytchnienia, rozejrzałem się czy aby nie powstał jakiś western z jej udziałem i proszę :D

OPIS:

   Rodziny Zacharych i Rawlinsów dażą do zeswatania swoich dzieci, celem przypieczętowania partnerstwa w interesach. Wszystko idzie dobrze do czasu, aż pojawia się w okolicy tajemniczy jeździec pragnący zemścić się na Zacharych, wywlekając rodzinne tajemnice sprzed lat.


O nietolerancji, bla, bla, bla...

   To całkiem zakręcona historia, ale ogląda się nawet przyjemnie. Trochę nie pasowała mi tutaj Hepburn. Nie mówię że źle grała, o nie, po prostu chcąc nie chcąc zaszufladkowałem ją już w innych gatunkach. I chociaż spełniła wszystkie kryteria westernowej bohaterki: piękna, delikatna, jednocześnie silna i z charakterkiem, to jakoś nie mogłem się z nią oswoić.

   Momentami wieje nudą, ale rekompensują to piękne plenery i zdjęcia, a także rozmach z jakim zrobiono ten film. Zdecydowanie nie żałowali kasy. Świetnie wyszła końcowa scena obrony przed Indianami.


   Ciekawy przedstawiony wątek odrzucenia. W sumie historia podobna jak w Pojedynku w słońcu. Droga do rozwikłania zagadki okazuje się niezwykle pokręcona, ale to całkiem ciekawy zabieg, podkręcający naszą ciekawość.

   Ciężko mi się ustosunkować do oceny Indian. Twórcy niby pokazali ich jako ludzi rozsądnych, pierw próbujących rozmawiać, w przeciwieństwie do wyrywnych białych. Niby doprowadzili do sytuacji, w której żal nam Indianki potępionej za swoją rasę. I chociaż można odnieść wrażenie, że wybielono nieco filmowy wizerunek Indian, to ja jakoś tego nie kupuję.


   Nie do przebaczenia oceniłbym jako wart zobaczenia choćby ze względu na piękne zdjęcia.


niedziela, 16 marca 2014

Bezkresne niebo (The Big Sky) 1952 reż. Howard Hawks

   Dziś recenzja krótka, bo bierzemy na ruszt Bezkresne niebo z Kirkiem Douglasem.

OPIS:

   Przyjaciele Jim (Kirk Douglas) i Boone (Dewey Martin) dołączają do wyprawy, w której bierze udział wuj Boona - Zeb (Arthur Hunnicutt). Razem z grupą kopców zamierza dostać się na niezbadane tereny Indian i podjąć handel z Czarnymi Stopami, pomóc ma w tym córka wodza (Elizabeth Threatt), którą przewożą w roli zakładniczki. Po drodze czyhać będzie na nich konkurencja i wrogi szczep Siuksów.


Świetny materiał na remake.

   Historia jest jak powieści J. F. Coopera, ciekawe, ale opowiedziane w strasznie nudny sposób. Bo oto i mamy grupę śmiałków, którzy wybierają się w nieznane. Po drodze przyjdzie im walczyć z konkurencją ze spółki handlowej, a także Indianami, których dwa szczepy zajmują terytoria u celu ich wyprawy. Do tego zapuszczają się w dziewicze tereny, gdzie liczyć będą musieli na siebie.

   Film trwa ponad dwie godziny i to chyba największy jego mankament. Samo pływanie łodzią zajmuje bohaterom (jeśli zebrać by to do kupy) jakieś pół godziny, z tym że niewiele się na pokładzie dzieje. Przez resztę czasu kiedy siedzą w obozowiskach, patrzymy jak czas im schodzi na parzeniu kawy i pitoleniu o dupie Maryni. Twórcy mogli usunąć większość tych scen lub skrócić do minimum. Niby od czasu do czasu coś się dzieje, zdarzy się jakaś strzelanina czy potyczka, ale brakuje w tym dramatyzmu czy też dynamiki. Te sceny niestety zupełnie nie robią wrażenia.


Dwa koguciki.

   Z początku Jim i Boone sprawiali wrażenie zadziornych kowbojów, ceniących sobie ponad wszystko wolność i przygodę. Jednak o ile Boone pozostał narwańcem, to Jim z charyzmatycznego awanturnika zmienił się w niemal biernego członka wyprawy. Córka wodza nie ma za wielkiego pola do popisu nie mogąc mówić. Pocieszny okazał się Indianin Brzydal pomagający członkom wyprawy. Szwarccharakter niby przez chwilę przykuł moją uwagę i wzbudził zainteresowanie, ale nie trwało to długo.

   Zaskoczył mnie krytyczny przewijający się w fabule krytyczny komentarz na temat zachłanności białych, z jednoczesnym pozytywnym wydźwiękiem pod adresem Indian. Sami czerwonoskórzy również przedstawieni zostali tu w dobrym świetle, podczas gdy Amerykanie pół na pół.


   Bezkresne niebo ogląda się jak stare, nudne filmidło, szkoda bo niejeden starszy film zrobiono z większym jajem.



sobota, 15 marca 2014

Prawdziwe męstwo (True Grit) 2010 reż. Ethan Coen, Joel Coen

   Dawno już powinienem się zabrać za Prawdziwe męstwo, ale... (uwaga!) zniechęcał mnie plakat i obsada. O ile pierwszy powód jest dziecinny o tyle już drugiego się nie wstydzę, bo zwyczajnie nie lubię Bridgesa ani Damona. I chociaż w tym filmie mi się spodobali (o czym dalej), to traktuję to jako wyjątek od reguły. Cóż, warto było się zmusić :)


OPIS:

   Czternastoletnia Mattie (Hailee Steinfeld), której ojciec został zabity przez pracownika, wyrusza razem z szeryfem pijakiem (Jeff Bridges), by wymierzyć sprawiedliwość. Ich plany krzyżują się z podobnymi zamierzeniami strażnika Texasu, LaBouefa (Matt Damon).

Bridges i Damon? Sam nie wiem...

   Nie lubię ich, po prostu. No może w przypadku Bridgesa jedynie nie jestem zainteresowany produkcjami z jego udziałem, ale na Damona mam autentyczne uczulenie. Jak już jednak wspomniałem, obaj panowie miło mnie zaskoczyli. Szeryf Rooster okazał się może trochę oklepanym typem bohatera, ale to nie szkodzi, mi się podobał. Jego pijaństwo nie dało rady mnie zmylić, od początku jasne było, że podejmie się misji, a potem będzie się wycofywał, by koniec końców szlachetność wzięła górę nad zmęczeniem i zniechęceniem. Zagadką okazuł się cholerny LaBoeuf, oceniłem go jako wybitnie antypatycznego, aroganckiego i dwulicowego.


   Przyznaje że obaj panowie rewelacyjnie sprawili się w swoich rolach. Postać szeryfa nawet polubiłem, co do strażnika Texasu, to pod koniec filmu patrzyłem na niego mniej krytycznie, co nie zmienia faktu, że Damon genialnie wykreował tę postać.

   Brolin jako Chaney wydał mi się zupełnie nijaki. Ale już Barry Pepper w roli Lucky Neda Peppera genialny. Zaprezentował będący na wymarciu typ filmowego bandyty o złotym sercu.


   Wisienką na torcie w tym towarzystwie popaprańców pozostaje oczywiście główna bohaterka Mattie. Hailee Steinfeld sprawiła się naprawdę świetnie, biorąc pod uwagę jak ciężką miała rolę do odegrania. Nawet ciekaw jestem jak dalej potoczy się jej kariera aktorska.

Klasyka

   To klasyczny western w nowoczesnym wydaniu. Mamy tu jasny podział na dobrych i złych, a także zagubioną resztę. Westernowy klimat jest aż namacalny. Strzelaniny zachwycają, ale bohaterowie nie ograniczają się jedynie do użycia broni palnej, w walce wykorzystując również swój spryt. To nie kolorowy obrazek z tandetnego westernowego miasteczka, twórcy zadbali o duży realizm całości, stawiając głównie na surowy klimat.

   Trochę zadziwiło, ale i zafascynowało mnie terytorium Indian. Większość ze spotkanych tam ludzi stanowili bandyci uchodzący przed prawem. Kilku czerwonoskórych też się znalazło, prezentując sobą dość żałosny widok w porównaniu do Amerykanów w miasteczku (a przecież i oni za dobrze nie mieli).


   Podobał mi się ten film. W dużej mierze był przewidywalny, ale i parę razy się zaskoczyłem. Pod koniec akcja trochę spowalnia, a dłużyzny robią się męczące, co zrobiło na mnie niekorzystne wrażenie. W zasadzie film trwa jeszcze dobre paręnaście minut po tym jak powinien się skończyć. Pomijając jednak te słabsze momenty, Prawdziwe męstwo zasługuje na uznanie.

EDIT:
Zwięzła recenzja Prawdziwego męstwa z Johnem Waynem:
http://westerny.blogspot.com/2014/03/prawdziwe-mestwo-true-grit-1969-rez.html

wtorek, 11 marca 2014

Pojedynek w słońcu (Duel in the Sun) 1946 reż. King Vidor

   Po ostatniej recenzji Rewolwerowców, którzy zachwycili mnie jedynie kolorowym obrazem i ładnymi zdjęciami, Simply polecił mi Pojedynek w Słońcu. W sumie to bardziej melodramat, ale kilka niezłych kowbojskich akcji odchodzi, więc można śmiało uznać.


Zamiast opisu: czy to aby na pewno nie brazylijska telenowela?

   Zaczyna się od matki głównej bohaterki, która puszcza się z jakimś typem, na czym przyłapuje ją maż. Kochanków zabija, a sam trafia na stryczek. Nieźle co? A to dopiero początek. Córka-sierota, zdawałoby się dobra dziewczyna, nie chce iść w ślady matki, ale gdy trafia na ranczo zadziwiająco szybko zaczyna się szmacić. Powodem tego są dwa przystojni chłopcy, synowie senatora: Jessie, wykształcony i wrażliwy oraz Lewt lekkoduszny i podły. Ja rozumiem, że spodobali się jej obaj, ale życie jest takie (tym bardziej w tamtych latach), że trzeba potrafić się zdecydować. Pearl ma to jednak w dupie i gra na dwa fronty. W końcu przyłapuje ją Jessie i po prostu spuszcza. Wtedy dziewczę leci w objęcia Lewta, którego nienawidzi, ale i... kocha (na zasadzie: im bardziej ją tłuczesz, tym bardziej cię kocha).


   Jak na 1946 rok ten film jest dla mnie wielkim zaskoczeniem i nie chodzi tu o kolorowy obraz, a o fabułę, śmiałą i zaskakującą jak na tamten okres. Mamy seks, zdradę i przemoc.

Wreszcie bohaterowie z jajem.

   Świetna rola Pecka, co ja mówię: genialna. W roli drania spisuje się chyba nawet lepiej niż jako amant. Jako totalny palant ma jednak ciągle sporo uroku osobistego, którym szafuje na lewo i prawo. Nie jest skomplikowaną postacią, na pierwszy rzut oka widać, że interesuje go tylko zabawa bez zobowiązań. Nie ma też jasno określonych zasad, co i rusz obraża i lekceważy Pearl za jej mieszane pochodzenie, ale nie przeszkadza mu to z nią figlować. I Pearl tego nie widzi? Ano, dziewczę nie dość, że niestabilne emocjonalnie to jeszcze głupie.


   A skoro już przechodzimy do jej osoby. Jennifer Jones dostała do odegrania chyba najciekawszą postać w filmie. Niestety brakło jej talentu, którym dysponował Peck. Owszem mamy tu całkiem niezłą kreacje zagubionej, naiwnej dziewczyny, która nie potrafi poradzić sobie z targającymi nią namiętnościami, ale Jones zagrała ją trochę... bo ja wiem, nazbyt teatralnie. Jej gesty, miny czy tonacja, co i rusz obwieszczają nam głośną sprawy oczywiste lub takie, które można było przekazać bardziej oszczędną grą. Nie zmienia to jednak faktu, że jej postać intryguje najbardziej, bo prócz wewnętrznego niezdecydowania, dziewczę dysponuje całkiem niezłym charakterkiem przez co np. nie boi się wziąć karabinu do reki (w końcu to  półkrwi Indianka).


   Będąc przy bohaterach, na uwagę zasługują jeszcze Jessy (Joseph Cotten) i senator McCanles (Lionel Barrymore). Ten pierwszy jest odgrywa porządnego kolesia i chociaż ze wszech miar zasługuje na sympatię, to jednak wymięka w porównaniu z charakternym i podłym, lecz uroczym bratem. Senator z kolei... z jednej strony budzi niechęć, jako osoba zachłanna (obszarnik cholerny, ot co!), ale z drugiej stoi na straży wolności i własnych wartości, co w dużej mierze popierają jego ludzie. Skoro więc chcą być zacofani to czemu ich uszczęśliwiać na siłę.


Westernowo.

   Mamy tu parę niezłych scen. Są pościgi konne, strzelaniny, wysadzanie pociągu (a jakże!), pospolite ruszenie kowbojów i konfrontacja z dzielną US Army. Wszystko to zrobione całkiem porządnie (popisy konne i strzelaniny) i z rozmachem (na statystach i scenografiach nie oszczędzali).


   Jeśli jesteśmy już przy sprawach technicznych to jedynym mankamentem na jaki zwróciłem uwagę była zmiana warunków pogodowych wraz kolejnymi ujęciami (scena w której Lewt goni Pearl, zachmurzenie zmienia się nam co parę sekund).

   Jak na westernowe klimaty przystało mamy naprawdę rewelacyjne zdjęcia. Muzyka niestety nie jest westernowa, a taka bardziej pasująca do melodramatu, ale trudno, wszystkiego mieć nie można.

Trochę polityki.

   Sporo tu rasizmu. Murzynka służąca jest głupia jak but, matka Pearl, która jest Indianką okazuje się skończoną szmatą, córka zresztą w niczym jej nie ustępuje. Ze strony białych nie brakuje licznych złośliwości pod adresem innych ras. Jasnym jest, że ten stan rzeczy nie jest podyktowany jedynie chęcią oddania realiów epoki, ale i faktycznym nastawieniem ówczesnego społeczeństwa.


   Ciekawi mnie też jeszcze jedna rzecz, a mianowicie scena konfrontacji krnąbrnych południowców z US Army. Nie wiem czy twórcy chcieli pokazać kowbojów w złym świetle jako zacofanych i prymitywnych, czy wprost przeciwnie wychwalić ich za poczucie wolności i odwagę. Można odnieść takie wrażenie. Z drugiej jednak strony, amerykańska kawaleria pojawia się w blasku chwały, nie dając cienia złudzeń, że oto przybyli ci dobrzy. Czy może twórcy postanowili nie potępiać żadnej ze stron dając widzowi wybór, by sam się opowiedział za swoimi faworytami.


Podsumowując.

   To film, który nie pozwala się nudzić. Aż nie chce się wierzyć, że powstał w połowie lat 40', gdyż nie ma się czego powstydzić przed nowszymi produkcjami z lat 50', a nawet 60'. Co więcej nie jest wcale taki prosty jakby się mógł wydawać na pierwszy rzut oka i zaskoczy nas nieraz, aż do samego końca. Pojedynek w słońcu warto zobaczyć, bo pomimo swojego wieku to ciągle kawał dobrego kina.



piątek, 7 marca 2014

Rewolwerowcy (Gunfighters) 1947 reż. George Waggner

   Rewolwerowcy to film mało znany i raczej nisko oceniany. Ale i takie należy zobaczyć przemierzając Dziki Zachód, więc nie wybrzydzając zasiadłem przed monitor :D

OPIS:

   Rewolwerowiec Brazos Kane (Randolph Scott) przyjeżdża do swojego przyjaciela, ale okazuje się, że ten został zabity. Kane rozpoczyna prywatne śledztwo i przy okazji zostaje wrobiony w morderstwo.

Wrażenia estetyczne przede wszystkim.

   Po pierwsze: kolory w filmie z 1947 roku? Łał. Jestem pod wrażeniem. Dzięki temu mogłem bardziej nacieszyć oczy niesamowitymi krajobrazami, które rzecz jasna widziałem w wielu innych westernach, ale i tak zawsze mnie radują. Zdjęcia i montaż są całkiem niezłe, a momentami byłem wręcz zaskoczony jak dobrze nakręcono sceny pościgów nadając im sporo dynamiki, poprzez dobrą pracę operatorów i montażystów. Całości dopełnia śliczna muzyka, taka typowa, po prostu.

   Kostiumy trochę mnie rozbawiły. Nie były najgorsze, o nie, ale momentami miałem wrażenie, że bardziej pasowałyby na figurki kowbojów made in China, którymi bawiłem się w dzieciństwie. A jeśli już przy tym jesteśmy to jeszcze kobiece fryzury, były chamsko typowe dla amerykańskich kobiet lat 40' i 50' XX wieku, ale nie poprzedniego stulecia. Że o zbyt dużej ilości makijażu nie wspomnę...

Bajki dla grzecznych chłopców.

   Co do fabuły to jest już gorzej. Od samego początku się we wszystkim gubiłem, kto kogo wkręca, kto z kim kręci, itd. Mętlik pozostał mi w głowie do samego końca. Zresztą historia jest wyjątkowo naiwna, bo oto przybywa do miasteczka rewolwerowiec, który postanowił więcej nie tykać broni, bo nie chce czynił nikomu krzywdy. Jasne, Eastwood w Bez przebaczenia miał podobnie, ale nie odstawiał jakiegoś pieprzonego świętoszka. I tak, wiem że to klasyczny western i tak się wtedy robiło, niemniej wkurzają mnie te pierdoły.

   W ogóle sporo jest moralizatorskiego bełkotu. Główny bohater co i rusz wali jakieś banały czy to do siebie czy do innych, albo dla odmiany rzuca oczywistymi oczywistościami, komentując również to co widz sam może zobaczyć (ale jakby przeoczył, to usłyszy). W gruncie rzeczy jednak, to miło się typa słucha, jak jakiegoś dziadka-bajkopisarza.

A może dla grzecznych dziewczynek?

   Dialogi ssą, będąc sztucznymi jak szczęka mojej babci-cioci. Dobrzy bohaterowie są tak szlachetni i romantyczni, że aż ma się ochotę palnąć jednego i drugiego patelnią przez łeb. Chociaż może lepiej nie, bo jeszcze by walnęli kolejną gadkę moralizatorską. Źli zaś ociekają przebiegłością i nikczemnością, wyszkoleni na Obozie Treningowym Szwarccharakterów im. Don Pedra "Karamby". W ogóle w filmie ukazano mnóstwo niesprawiedliwości społecznej i strachu przed tym co przyniesie przyszłość.

   Atmosfera przez cały film utrzymuje się jednakowa, jedynym co się zmienia jest akcja. Z początku całkiem dynamiczna, od połowy przyhamowuje, by przy końcu tylko się wlec. Jak już pisałem sceny pościgów są w porządku, strzelaniny z przymrużeniem oka ujdą, jednak bójki na pięści wyglądają komicznie.

   Całość okraszona pięknym love story (jakby inaczej), słodkim aż do obrzygania. Są miłość, pożądanie, namiętność, zdrada i gorące pocałunki.


Amerykańska miłość do broni niezmienna.

   Ukazany jest kult rewolwerowca, chociaż przejaskrawiony strasznie. To akurat całkiem ciekawe, ale i w pełni zrozumiałe biorąc pod uwagę, że gatunek przeżywał wtedy swoje najlepsze lata. Faceci strzelają się dla przyjemności, a każdy chce zmierzyć się z najlepszym, by samemu zostać najlepszym i później nie zaznać spokoju, będąc dręczonym przez kolejnych chętnych do tytułu najlepszego. Z tego błędnego koła wyrywa się Brazos i robi co może, by powstrzymać przed wstąpieniem na tą drogę pewnego narwanego młodzieńca (postać z charakteru i wyglądu a'la idol młodzieży wczesnych lat 50'). Taki z niego byczy chłop!


   Podsumowując: Rewolwerowcy to film dla wytrwałych.



środa, 5 marca 2014

Ballada o Cable'u Hogue'u (The Ballad of Cable Hogue) 1970 reż. Sam Peckinpah

   Ballada o Cable'u Hogue'u to bardzo trafny tytuł w przypadku tego filmu, bo też w odbiorze bardzo przypomina słuchanie ballady. Fabuła jest lekka i traktowana z przymrużeniem oka, wspominając o tym co było lub co odchodzi w zapomnienie.

OPIS:

   Okradziony i pozostawiony na środku pustyni Cable Hogue (Jason Robards), cudem się ratuje odnajdując źródło wody. Wkrótce wykopuje studnie, kupuję parcelę, zakłada zajazd i zaczyna zarabiać na podróżujących po trasie. Jednocześnie cały czas liczy na zemstę na swoich dawnych kompanach.


Kowboj w innym wydaniu.

   Cable nie jest rewolwerowcem, to człowiek prosty, ale przedsiębiorczy. Poznajemy go w dramatycznych okolicznościach, gdy oszukany przez kompanów, zostaje pozostawiony na pewną śmierć pośrodku pustyni. Kiedy szczęśliwym trafem odnajduje źródło wody, zaczyna zupełnie nowe życie. Błyskawicznie buduje studnie, wykupuje na własność ten skrawek ziemi i zaczyna robić pieniądze. Pomaga mu zmysł biznesowy, zaradność i umiejętność szybkiej nauki. Pokonując przeciwności losu, znajduje również czas na miłość i zabawę. Jego relacje z innymi ludźmi czasem bawią, a czasem dziwią, ale jednocześnie pokazują, że nie pasuje on do społeczności, idealnie za to sprawdzając się na odludziu. W sumie nic dziwnego, że ktoś taki jak on zyskuje sobie miano człowieka pustyni.

Cable Hogue - bohater w sam raz na temat ballady.

Bardziej na spokojnie.

   Ballada o Cable'u Hogue'u nie jest typowym westernem, chociaż dochodzi tu do paru bardziej dynamicznych akcji i niewielkich strzelanin z trupami włącznie. Jest i trochę humoru. Zapada w pamięć choćby postać pastora-cwaniaka (David Warner), który zależnie od potrzeby wyciąga lub chowa koloratkę, by wyrywać laski, a żeby było jeszcze ciekawiej należy do wymyślonego przez siebie Kościoła i tym sposobem idzie przez życie. Sam Cable Hogue również bawi swoim nastawieniem na zysk i prostym podejściem do życia. Przewijająca się co jakiś czas prostytutka (Stella Stevens), będąca miłością głównego bohatera również wnosi trochę lekkości do filmu, lecz jest to mimo wszystko postać mdła.


Raz jeszcze nostalgicznie.

   Tak jak w Dzikiej Bandzie czy Rewolwerowcu przewija się tu tęsknota za odchodzącym Dzikiem Zachodem, co sygnalizują pojawiające się z biegiem czasu samochody, mogące się obyć bez studni niezbędnej dla jeźdźców. Kończy się czas strzelanin i awantur, a podbijać nie ma już czego. Świat który widzimy się zmienia, relikty przeszłości szybko odchodzą w zapomnienie i pozostaje jedynie cień atmosfery dawnych lat. W końcu zaczynają to rozumieć nawet ostatni "kowboje" jak Cable, decydując się zacząć nowe życie w mieście, będącym symbolem nowych czasów.



   Ballada o Cable'u Hogue'u zdecydowanie warta jest obejrzenia, bo to w dużej mierze ciekawa odskocznia od typowych westernów.