wtorek, 25 lutego 2014

Kasia Ballou (Cat Ballou) 1965 reż. Elliot Silverstein

   Kasia Ballou to bardzo ciekawy western, choćby dlatego, że główną bohaterką jest w nim kobieta. To tez jeden z tych filmów, które miałem na swojej liście od bardzo dawna, ale jakoś nigdy nie było czasu...

OPIS:

   Młoda nauczycielka, Kasia Ballou (Jane Fonda) wraca w rodzinne strony, by podjąć pracę. Po drodze spotyka dwóch drobnych przestępców, Jeda (Dwayne Hickman) i Claya (Michael Callan). Na miejscu okazuje się, że jej ojciec (John Marley) ma problemy z lokalnym łotrem. Kasia postanawia wynająć swoich znajomych z pociągu, by zrobili z nim porządek, gdy okazuje się, że ich przeceniła, posyła po starego rewolwerowca Shelleena (Lee Marvin). Okazuje się to jeszcze bardziej chybioną decyzją...


Dobry początek.

   Film jest w moim odczuciu dość nierówny. Po całkiem niezłym starcie, gdy kilka początkowych scen bardzo mnie rozbawiło, bohaterowie zainteresowali i zaskarbili sobie moją sympatię, a akcja posuwała się do przodu, w którymś momencie wszystko siadło. Film dzieli się na trzy części: problemy Kasi i ojca z lokalnym zbirem, bandycki epizod Kasi i powrót do miasteczka celem zemsty. To materiał na trzy filmy, a tu upchnięto to razem. A ta cała chryja z napadem na pociąg była chyba najbardziej chybionym pomysłem.


Kasia.

   Pomimo prawie ośmiu dych na karku Jane Fonda wciąż trzyma się nieźle. Gdybym jednak nie zobaczył na własne oczy, to nie uwierzyłbym, że w połowie lat 60' była chodzącą seksbombą :o Już chociażby dla jej wdzięków warto obejrzeć ten film! :D No, ale zejdźmy na ziemię... Początkowo z pozoru głupiutka gęś, szybko pokazuje pazur i przypomina, że nie należy oceniać książki po okładce. Fonda zagrała naprawdę nieźle. Swojej postaci prócz uroku osobistego, któremu nie można się oprzeć dała jeszcze sporą dawkę humoru i prawdziwą charyzmę. Nic dziwnego, że panowie ledwo dają radę dorównać jej kroku.


Chłopaki.

   Duet cwaniaków Jeda i Claya  zasila pracujący u Ballou Indianin Jack (Tom Nardini), a wkrótce rewolwerowiec Shelleen. Niestety nawet wspólnymi siłami panowie nie są w stanie ochronić swoich chlebodawców. Jed i Clay są zbyt nieporadni, Jack nie potrafi wybić się ponad swoją przeciętność, a Shelleen łazi wiecznie naprany. Razem z Kasią stanowią niezłą bandę dziwaków, choć nie tak pokręconą jak świta Eastwooda w Wyjętym spod prawa Josey Wales'ie. Najwięcej śmiechu dostarcza Clay, ale jak już wspomniałem z biegiem akcji i on się wypala. Przestaje bawić również pijaństwo Shelleena. Wszystko to idzie na zmarnowanie, bo moim zdaniem twórcy przekombinowali, chcąc zbyt wiele.


Kiedy akcja zwalnia.

   Cała ta ucieczka po śmierci Franka Ballou nie ma ładu i składu. Banda oferm z dnia na dzień bierze się za napad na pociąg i co lepsze udaje im się to :D I gdyby w tę stronę pokierowano akcję wszystko byłoby w porządku, ale po czasie znowu wracamy do punktu wyjścia, gdzie Kasia decyduje, że czas na zemstę. W międzyczasie dokonuje się cudowna przemiana Shelleena, która nikogo chyba nie zaskakuje, ale patrzy się na nią całkiem przyjemnie.


Podsumowując.

   Uff, uff. Film dobry lekki i przyjemny, ale z licznymi zgrzytami. Nieco oderwany od rzeczywistości również, ale to bez znaczenia. Ogląda się całkiem nieźle, za wyjątkiem tych ciągłych zmian, a właściwie zamieszania, które wprowadza Kasia. Może pod koniec dochodzi trochę dłużyzn, ale nie ma co narzekać. Technicznie też jest nawet dopracowany, chociaż dupy nie urywa. Gra aktorska jest dobra, zaskoczył mnie Marvin w roli zdegenerowanego rewolwerowca i wspomniana wyżej Fonda, chłopaki stanowili raczej tło.

   Kasia Ballou to miła odmiana dla miłośników westernu, polecam jeśli macie ochotę na coś lepszego.


niedziela, 23 lutego 2014

Mały western 1960 i Stary kowboj 1973 reż. Witold Giersz

   Tak dla urozmaicenia, w temacie polskich westernów, chciałbym zwrócił uwagę na dwie krótkometrażowe animacje Witolda Giersza.

   To proste technicznie animacje z równie prostą fabułą, ale moim zdaniem da się je obejrzeć, nawet z pewnym zainteresowanie. Zresztą i tak biją na głowę Rancho Texas.



czwartek, 20 lutego 2014

Lemoniadowy Joe (Limonádový Joe aneb Koňská opera) 1964 reż. Oldřich Lipský

   W swej ignorancji ciągle lekceważyłem do tej pory europejskie westerny wychodząc z założenia, że z zasady muszą być kiczowate i nudne. Uważałbym tak pewnie jeszcze długo, gdyby nie lekcją pokory jaką dostałem od Lemoniadowego Joe. A wszystko ze względu na nowy projekt w pracy...

OPIS:
Do miasteczka Stetson City przybywa tajemniczy rewolwerowiec - Lemoniadowy Joe (Karel Fiala). Szybko nakłania miejscowych ochlapusów do zamiany whiskey na lemoniadę Kolaloka, którą sprzedaje. Jego plany pokrywają się z zamierzeniami Ezry Goodmana (Bohuš Záhorský) i jego córki Winnifred (Olga Schoberová), należącymi do Stowarzyszenia Odrodzenia Arizony, walczącego o abstynencję. Wkrótce w miasteczku pojawia się bandyta Horacy alias Hogo Fogo (Miloš Kopecký) i sprawy zaczynają nabierać rozpędu.


   Hmmm, sam nie wiem od czego zacząć, tak nietypowy jest ten film. To co prawda nie Kret, ale również na długo pozostanie mi w pamięci, wyróżniając się nawet wśród ulubionych westernów. Lemoniadowy Joe to parodia klasycznych amerykańskich końskich oper. Znajdziemy tu wyszczególnione chyba wszystkie ich istotne elementy: tajemniczy dobry przybysz, tajemniczy szwarccharakter, cudowny specyfik na handel, dama w opałach, kobieta upadła wracająca na dobrą drogę, westernowe plenery, a do tego saloon(y) i pojedynki rewolwerowców. Wszystko to ukazane w krzywym zwierciadle.


   Tytułowy Lemoniadowy Joe nie pije alkoholu i aż ocieka prawością niczym skaut ze szkółki niedzielnej. By podkreślić swoją nieskazitelność ubiera się na biało. Jak przystało na "tego dobrego" rewolwerami potrafi wyczyniać prawdziwe cuda, także zamiast zabijać przeciwników woli/może bez problemu wystrzeliwać im z rąk broń. A że w tym świecie kobiety uwielbiają dżentelmenów, Winnifred zakochuje się w nim od pierwszego wejrzenia (z wzajemnością rzecz jasna). I chociaż z reguły denerwują mnie tacy wypacykowani lalusie, to jednak Joe zaskarbił sobie moją sympatię, będąc niemalże chodzącym symbolem.


   Prócz komicznych, maksymalnie przerysowanych sytuacji, bawią również dialogi. Mógłbym tu kilka tekstów przytoczyć, ale na suchą tracą one swoją moc, to trzeba zobaczyć. A do tego kwestie wypowiadane po czesku... Nie no, to lepsze niż Winnetou mówiący: ja wohl! I chociaż fabuła jest logicznie poprowadzona, to poziom abstrakcji w poszczególnych scenach czy dialogach nieodmiennie wywołuje uśmiech na ustach.


   Film ten nie każdemu może się spodobać ze względu na nietypową stylistykę, jednak miłośnicy westernu i abstrakcyjnych klimatów powinni być zadowoleni. Jak widzicie po zdjęciach film ten nie czarno-biały, ale i nie kolorowy. Filtry zmieniają się zależnie od sytuacji, np. w saloonie z lemoniadą zawsze jest niebiesko, a w saloonie z whiskey żółto, ewentualnie czerwono. To tylko czubek góry lodowej dziwności, trzeba się jeszcze przygotować na m.in. zmartwychwstania i ruch wsteczny, że niesamowitych akrobacjach nie wspomnę.


   Spojrzawszy na to z przymrużeniem oka, mogę powiedzieć: kawał dobrego westernu :)




poniedziałek, 17 lutego 2014

Sukiyaki Western Django 2007 reż. Takashi Miike

   Kolejny nietypowy western na moim szlaku. Z początku chciałem rzucić ten film w cholerę kiedy poziom dziwności i absurdu mnie zniechęcił, ale uznałem że muszę się przemóc. I było warto, bo kiedy już się wciągnąłem wykreowany przez Miike świat, naprawdę dobrze się bawiłem.

OPIS:
Do miasteczka przybywa samotny rewolwerowiec, który postanawia włączyć się w konflikt walczących o skarb band czerwonych i białych.


   Do zderzenia świata Dzikiego Zachodu z Dalekim Wschodem dochodziło w świecie filmu już nieraz: Samuraje i kowboje z Bronsonem, Krwawe pieniądze z Lee Van Cleefem, czy daleko nie szukając Rycerze z Szanghaju z Jackie Chanem. Wszystkie te filmy trzymały się jednak realiów historycznych i był do przyjęcia. Sukiyaki Western Django prezentuje zupełnie nową jakość, akcja rozgrywa się w Japonii, prawdopodobnie przełomu XIX i XX wieku, a bohaterami są dwie grupy terroryzujących miasteczko bandytów, którzy są czymś pośrednim między kowbojami, a samurajami (kostiumy i charakteryzacje zwalają z nóg). Może to dziwić, śmieszyć lub oburzać, ale tak jest i trzeba to zaakceptować lub zrezygnować z seansu. Ja wybrałem oczywiście to pierwsze rozwiązanie.


   Tu jednak nie koniec schodów. Prócz pewnego pomieszania światów, film ten cechuje specyficzny humor, typowy dla Azjatów, który jednak do mnie nie przemawia zupełnie. Wprowadzenie dużej dawki absurdu przełknąłem już łatwiej i pozwoliło mi nawet z dużym przymrużeniem i niezbyt krytycznie oka cieszyć się akcją. Zresztą przy całej dziwaczności, przyznać muszę, że historia trzyma się kupy, a fabuła jest zgrabnie i sensownie poprowadzona. Ostatnim wyróżnikiem są niesamowite zdolności bohaterów, a mówiąc prosto z mostu Matrix chwilami wysiada.


   W Dobrym, złym i zakręconym zwróciłem uwagę na rewolwerowca, którego nie imały się kule, a który nigdy nie chybiał. Japończycy poszli o krok dalej, ich bohaterowie zbijają lecące kule katanami, potrafią zestrzelić nadlatująca strzałę z rewolweru, a nawet... nawet dużo więcej :D Nie będę zdradzał szczegółów.

   Miłym akcentem są jasne nawiązania do m.in. Za garść dolarów (zarys fabuły i postać Bezimiennego) czy Django (trumna z niespodzianką), a także... Szekspira.


   Efekty specjalne nie należą może do najlepszych, gdyż czasem wyraźnie widać ich komputerowe pochodzenie, ale są wystarczające jak na tego typu produkcję. Mimo to nie zabrakło i prawdziwych efektów pirotechnicznych i świetnych strzelanin, na które aż miło popatrzeć. A jako, że brutalności w tym filmie nie brakuje, to i trup się ściele gęsto, a rewolwerowcy mają pole do niezłych popisów.


   Nie zabrakło przy tym błędów, których dało się uniknąć. Na przykład znienawidzonego przeze strzelania z wycelowanego w górę rewolweru podczas, gdy cel znajduje się na poziomie strzelca, bądź niżej. Rzecz jasna nie wspominałbym o tym, gdyby nie były to celne strzały...

   Co do aktorów, w moim odczuciu nie pokazali tu zbytniego kunsztu, ale zagrali wystarczająco. Zresztą nie jestem przyzwyczajony/nie lubię ich stylu, więc nie wypowiadam się na ten temat za wiele. Postacie w każdym razie nakreślone są wystarczająco ciekawie, ale w dużej mierze dlatego, że są kalkami starych, wypróbowanych bohaterów.


niedziela, 16 lutego 2014

Rewolwerowiec (The Shootist) 1976 reż. Don Siegel

   Lubię westerny, których akcja rozgrywa się na przełomie wieków, mają w sobie wiele nostalgii za odchodzącymi czasami. Pozwalają też podziwiać to niesamowite nakładanie się na siebie dwóch światów, starego i nowego. W Rewolwerowcu Wayne sam gra relikt minionej epoki podsumowując swoją kowbojską karierę.

OPIS:
Rok 1901. Słynny rewolwerowiec J. B. Books przybywa do Carson City. Okazuje się, że jest chory na raka i zostało mu parę tygodni życia. Informacja ta cieszy zaniepokojonych jego przybyciem wrogów. Books postanawia utrzeć im nosa przed śmiercią.


   J. B. Books jest postacią raczej niepozorną, która jednak od samego początku pokazuje zęby, przypominając, by nie lekceważyć starego kowboja. Do Carson City przybywa, by wyrównać przed śmiercią rachunki z bandytami, chociaż według mnie mnie jego powody do konfliktu są mocno naciągane (jeden z przeciwników jest bratem dawniej zabitego przez Booksa, inny człowiekiem, który wszedł z nim w słowną utarczkę), podobnie jak motywacje nieprzyjaciół, gotowych ryzykować życia w starciu z człowiekiem, który i tak zaraz umrze. Postać grana przez Wayne szuka też śmierci w walce, co jest już bardziej prawdopodobne, bo nie chce umierać w cierpieniu w łóżku. To człowiek charakterny, ma zasady i wie czego w życiu chce. Do tego dobre maniery sprawiają, że przy bliższym poznaniu nie da się go nie lubić. Tym dziwniejsze są skrajne uczucia, które wywołuje jego przybycie do miasta: strach, fascynację, nienawiść.


   Znakomicie ukazano tu kult rewolwerowców na Dzikim Zachodzie. Syn gospodyni, gdy dowiaduje się kim jest zaczyna niemal bić przed gościem pokłony. Właściciel domu pogrzebowego kombinuje jak wypchać ciało Booksa po śmierci, by pokazywać za pieniądze ciekawskim. Fryzjer za to zbiera ukradkiem jego włosy, bo potem sprzedać. Przypomniało mi to sytuację z Deadwood, w której Dziki Bill Hickock dostawał pieniądze za granie w jednym z saloonów, tylko po to by móc je tam przegrać i przyciągnąć gości.


   To nietypowy western, w dużej mierze określiłbym ten film jako dramat lub obyczajowy. Przez większą część czasu obserwujemy jak radzi sobie z chorobą i nieżyczliwością mieszkańców. Zła opinia, która się za nim ciągnie z jednej strony usprawiedliwia zachowanie miejscowych, ale nie do końca. Z biegiem akcji Books udowadnia nam, że nie był złym człowiekiem, a jedynie przyszło mu żyć w niesprzyjających warunkach. Mimo iż z pozoru fabuła przez pierwszą połowę wlecze się i pozbawiona jest akcji, to ogląda się to z zainteresowaniem. Łatwo wczuć się w sytuację Booksa i darzyć go sympatią oraz współczuciem.

   Nie brakuje też widowiska i wielkiego finału. Jak po wielkim kowboju można by się spodziewać, bohater Wayna przygotowuje sobie śmierć w wielkim stylu. To historia człowieka, który dostał (zawyżony) rachunek od życia, a mimo to do końca walczy.


piątek, 14 lutego 2014

Silverado 1985 reż. Lawrence Kasdan

   Po świetnym Tańczącym z wilkami i koszmarnym Wyatt Earp, do kolejnego filmu z Costnerem w roli kowboja podchodziłem raczej ostrożnie. Szczęśliwie spotkało mnie pozytywne zaskoczenie, chociaż zaznaczam, że to nie taka bomba jak Tombstone.

OPIS:
Przypadek łączy losy czterech mężczyzn. W drodze do Silverado rodzi się między nimi przyjaźń, która owocuje wkrótce podjęciem wspólnej walki z lokalnym zbirem i jego ludźmi.


   Film zaczyna się z hukiem, dosłownie. I chociaż akcji tu nie brakuje (o czym zaraz) to myślę, że większym atutem jest tu obsada. Wyżej wspomniany Costner jako narwany i sympatyczny, lecz nie mogący opędzić się od kłopotów Jake daje się lubić od samego początku. Dla kontrastu jego brat Emmet (Scott Glenn) jest spokojny i raczej ponury, ale za to niezwykle skuteczny w walce. Dalej, powtarzając za Tarantino: "czarny na koniu", czyli Danny Glover jako Mal, po prostu fajny facet i dobry przyjaciel. Kompanii dopełnia Paden, człowiek z przeszłością, który próbuje zacząć żyć uczciwie od nowa, w tej roli świetny Kevin Kline, na którego jakoś specjalnie nigdy nie zwracałem uwagi, a teraz będę musiał baczniej przypatrzeć się jego dorobkowi artystycznemu. Żeby nie utonąć w zachwytach: równie szybko jak mnie oczarował, tak i zaraz rozczarował Jeff Goldblum jako hazardzista Slick, początkowo intrygujący i charyzmatyczny (nieco jak Doc Holliday z Tombstone), potem raczej już tylko szujowaty i z niejasnymi motywami. Wśród czarnych charakterów tylko Brian Dennehy (szeryf znany z Rambo) jako Cobb rzuca się w oczy i gra całkiem nieźle, chociaż jego postać jest zaledwie marionetką w rękach potężniejszego łotra.


   Fabuła nie jest skomplikowana, ale i niejednokrotnie zaskakuje. Nie ma tu znanych z innych westernów dłużyzn. Na nieco ponad dwie godziny filmu, cały ten czas wypełniają ciekawe i istotne wątki. To nie tylko strzelaniny, walki i pościgi, ale również historia przyjaźni czterech różnych mężczyzn i moim zdaniem wcale nie naiwna. Poważniejsze sekwencje są szczęśliwie uzupełniane przez pewne wstawki humorystyczne (głównie zasługa Costnera), dzięki czemu całość ogląda się lekko i przyjemnie, a jednocześnie z zainteresowaniem i chwilami w napięciu. Jako że to antywestern, nie otrzymujemy tu jasnego i kategorycznego podziału na dobrych i złych, dla przykładu szeryf i zastępcy to kanalie, a poczciwy z pozoru Jake lubi awantury, których finał okazuje się czasem tragiczny.


   I chociaż zadbano o rozmaite fajerwerki w postaci widowiskowych strzelanin czy fantastycznych popisów z bronią na miarę najlepszych rewolwerowców Dzikiego Zachodu, to jednak zachowany jest umiar i realizm. Nie spotkamy tu zatem samotnych wojowników, których nie imają się kule, a oni bez przeładowywania rewolweru rozwalają hordę bandytów. Nic z tych rzeczy.


   Poza bardzo dobrą obsadą i rewelacyjnym scenariuszem, Silverado posiada wszystko to czego dobremu westernowi nie może braknąć: nastrojową muzykę, piękne zdjęcia w zapierających dech w piersiach plenerach, dopracowane scenografie i rekwizyty, a także odpowiednio sterane kostiumy.

   Polecam wszystkim i zapewniam, że sam nieraz jeszcze wrócę do tego filmu.



poniedziałek, 10 lutego 2014

Garść dynamitu (Giù la testa) 1971 reż. Sergio Leone

   Miał być western, a wyszedł film przygodowo-wojenny. W sumie też dobrze ;)

OPIS:
Do Meksyku przybywa ścigany przez Brytyjczyków irlandzki terrorysta-niepodległościowiec John (James Coburn). Będąc specjalistą od materiałów wybuchowych, ma do spełnienia pewną misję w rozgrywającej się wokoło rewolucji. Przypadkiem dołącza do niego Juan (Rod Steiger), lokalny rzezimieszek.


   Można powiedzieć, że ręka Leone aż nazbyt wyraźnie przebija z tego obrazu. Mamy intrygującą, przemyślnie skonstruowaną fabułę. Bohaterowie również wpisują się w znany schemat: meksykański bandyta-cwaniak, który nie mierzy sił na zamiary i zdaje mu się, że może rozkazywać Johnowi, kiedy w rzeczywistości to on staje się marionetką w jego rękach. Do tego znane nam już z Dobrego, złego i brzydkiego spektakularne sceny batalistyczne/z udziałem wojska. Przyznać trzeba że statystów, rekwizytów i środków pirotechnicznych sobie nie żałowali. Niestety film zawiera w sobie mnóstwo zwyczajnie nudnych lub przedłużanych w nieskończoność scen, ale na osłodę mamy miłą dla ucha muzykę Morricone.


   To dość brutalny obraz i nie mam tu na myśli pojedynczych trupów, które kładą się już od samego początku, ale powtarzające się sceny rozstrzelania, których kulminacyjnym momentem jest masowa tego typu akcja, w której widzimy kilkadziesiąt bądź kilkaset ofiar gładzonych przez reżim. Nie wnikałem w polityczny aspekt filmu, chociaż Leone faworyzował rebeliantów (chociaż składali się w dużej mierze z bandytów), a potępiał rząd.


   Trochę zaskoczył mnie Coburn w roli Johna, gdyż wychowany na nowych filmach ciągle żyje w przekonaniu, że bohatera tego typu grać może jedynie osoba młoda. Mój błąd i głupi nawyk, w każdym razie Coburn spisał się rewelacyjnie. Podobnie Steiger odtwarzający postać Juana, który co prawda nie budził mojej sympatii, ale przedstawiony był znakomicie i to w dużej mierze on zapewnia pewną dawkę humoru.


   Pomimo wszystkich atutów (a jest ich sporo), film męczy. Dwie i pół godziny to zdecydowanie za długo, tym bardziej, że jak już wspominałem, część scen jest niepotrzebna, nudna i przedłużona. Myślę że półtora godziny byłoby optymalnym czasem.

   Od strony technicznej prawie wszystko jest ekstra. Kostiumy, rekwizyty, efekty specjalne, liczba statystów scenografie, bla bla bla, strzelaniny i sceny batalistyczne. No rewelacja! Gdzieś tylko wyczytałem, że nie wiedzieć czemu w filmie pojawia się niemiecki CKM z II wojny światowej, ale to tylko drobne potknięcie. W każdym razie lubię to powtarzać, więc powtórzę jeszcze raz: o niebo lepiej niż w Bitwie warszawskiej Hoffmana.

   Polecam... tak, polecam ten film, chociaż należy się uzbroić w cierpliwość ;)


Deadwood [serial] sezon 3 reż. David Milch

   W porównaniu z drugim sezonem jest lepiej, akcja znów nabiera rozpędu, a politykowanie się trochę ogranicza. Wojna z Herstem wchodzi na wyższy poziom i prócz zwyczajowego spiskowania i szantażowania dochodzi do rękoczynów.

   W życiu bohaterów w zasadzie niewiele się zmienia, Jane dalej chleje, Bullock wrzeszczy i zaciąga łobuzów za ucho do aresztu, Charlie zdaje się być zagubiony, a Żydek... o przepraszam, Sol robi kasę. Doktor zaczyna poważnie chorować, jednak nijak nie wpływa to na fabułę. Jak zawsze klasę trzyma Al znacznie podnosząc poziom serialu. Pokazuje on znowu bardziej ludzkie oblicze (chociaż parę brutalnych akcji też ma miejsce) stając się łagodniejszym. Nawet miło patrzeć jak obóz się rozrasta powoli zamieniając w miasteczko z coraz to nowymi instytucjami.


   Niestety cień Hersta nad Deadwood nie nastraja pozytywnie, myślę że nie jestem jedynym, który zżył się z bohaterami i kibicował zarówno całej społeczności jak i pojedynczym jednostkom.

   Parę nowych wątków uznałem za niepotrzebne, a nawet irytujące, jak choćby trupa teatralna. Żadna z należących do niej postaci nie wzbudziła mojego zainteresowania, ani sympatii. W ogóle nie wiadomo czemu miało służyć ich przybycie, a także co łączyło ich lidera z Alem. Relacje Bullocka z żoną również nudzą, szczerze powiedziawszy obyło by się bez tego.


   Zakończenie zostaje otwarte. Szkoda że nie nakręcono kolejnego sezonu, bo po tym pozostał pewien niedosyt.

sobota, 8 lutego 2014

Dobry, zły i zakręcony (Joheunnom nabbeunnom isanghannom) 2008 reż. Jee-woon Kim

   Do filmu podszedłem bardzo ostrożnie, jak do wszystkich takich wariacji na temat westernu. Nie będę robił porównania porównania do Dobrego, złego i brzydkiego, bo choć tak sugerowałby tytuł, nie jest to jego remake, a jedynie bazuje na paru swobodny nawiązaniach czy wykorzystanych scenach.

OPIS:
To historia trzech tytułowych bohaterów, których losów splatają się przez tajemniczą mapę prowadzącą do... skarbu :D A jakże inaczej. Zły (Byung-hun Lee) dostaje zlecenie zdobycia tej mapy, jednak uprzedza go, pojawiający się przypadkiem na miejscu akcji Zakręcony (Kang-ho Song). Kiedy sytuacja w zatrzymanym pociągu robi się gorąca, do akcji wkracza Dobry (Woo-sung Jung), będący łowcom nagród polującym na m.in. dwóch powyższych. Rozpoczyna się długa gonitwa po pustyni, w której prócz tytułowych bohaterów udział brać będą: szurnięci koreańscy bojownicy o wolność, armia japońska i obwiesie z lokalnej wioski.

   Początek pozytywnie zaskakuje. Szybko zawiązuje się intryga i wkraczamy w wir akcji. Swoją drogą twórcy musieli pomyśleć o zachodnich widzach, bo bohaterowie znacznie się od siebie różnią wyglądem i ubiorem, tym samym znika moja wieczna bolączka przy azjatyckich filmach, a mianowicie - nierozróżnianie postaci. Przyznam że będąca jedną z pierwszych, sekwencja napadu na pociąg robi wrażenie (do teraz nie jestem pewien czy w pewnych ujęciach pociąg był rzeczywisty czy komputerowo wygenerowany).


   Kostiumy nie są najlepsze, wydają się sztuczne i niedopasowane. Z rekwizytami i scenografią jeszcze gorzej. Akcja rozgrywa się w Mandżurii początku lat 30', a mimo to armia japońska wozi się... Jeepami Willys'ami, które Amerykanie skonstruowali i wprowadzili do służby dopiero w trakcie II wojny światowej.

   I właśnie, zostając przy sprawach technicznych, film sprawia wrażenie jakiegoś postapokaliptyka na miarę Mad Maxa. Bo pomyślcie sami, mamy pustynię, albo jakąś zapyziałą wiochę za miejsce akcji. Bandyci poubierani są jak jacyś... ekscentryczni kloszardzi. Armia dokonuje szarży kawaleryjskiej, a pośród jeźdźców pomykają samochody z zamontowanymi CKM-ami. Całość wygląda naprawdę groteskowo. A patrząc po wykorzystaniu środków, widzę że mogli się postarać by było lepiej.


   Przez większą część czasu nie mamy wręcz chwili na wytchnienie, otrzymujemy długie sekwencje pościgów, strzelanin, potyczek. Potem zaś następują chwile nudnej dłużyzny, które nie wnoszą często wiele do filmu, ale pozwalają, sam nie wiem, ochłonąć. Brakuje mi tu jakiegoś wypośrodkowania.

A wracając do fajerwerków. Cóż, Dobry, zły i zakręcony to specyficzny film, trochę zbyt podkręcony. Mamy mnóstwo scen, których nie możemy przyjąć na zdrowy rozum, lecz... przynajmniej ja, przyjmujemy je z rozdziawioną gębą, mówiąc: tak wreszcie jakiś superbohater! tego nam brakowało w kinie! Bo tak się składa, że Dobry jest superkowbojem o czym uświadamia nas scena kręcenia się nad wioską na linie i wystrzeliwania bandytów, a także brawurowe ataki na szarżujące oddziały przeciwnika, kiedy to Dobry wystrzeliwuje po kolei kilkudziesięciu chłopa sam nie będąc nawet draśniętym.


   Całość okraszona jest sporą dawką humoru w azjatyckim stylu, więc dla mnie drażniącego. Bohaterowie krzyczą, gestykulują i nawet w krytycznych momentach nie potrafią nie być komiczni...

   Myślę że warto zobaczyć ten film, to połączenie wielu gatunków: westernu, przygodówki, komedii, kryminału. Z przymrużeniem oka pozwala on się dobrze bawić.